Выбрать главу

Tak więc ludzie osiedlający się na nowym, rozwijającym się kontynencie ominęli Gihornę. Zakładano osadę; za osada: najpierw Piliplok w połowie wysokości wschodniego wybrzeża, przy ujściu wielkiej rzeki Zimr, potem Pidruid na dalekim północnym zachodzie, potem Ni-moya na łuku Zimru. W głębi lądu, i Tilomon, i Narabal, i Velathys, i lśniące własnym światłem miasto Ghayrogów Dulorn, i wiele, wiele innych. Osady zmieniały się w miasteczka, miasteczka w miasta, miasta w metropolie, wysuwające swe macki poprzez ogromne połacie Zimroelu, lecz nadal nie było powodu, by zasiedlać Gihornę, więc nikt jej nie zasiedlał. Nawet Zmiennokształtni, pokonani wreszcie przez Lorda Stiamota i zesłani do rezerwatu w lasach, które od zachodniej granicy Gihorny oddzielała tylko rzeka Steiche, nie zadali sobie trudu przeprawienia się przez nią i zajęcia tych ziem.

Znacznie później — tysiące lat później, kiedy niemal cały Zimroel stał się tak cywilizowany jak Alhanroel — grupy osadników dotarły wreszcie i tu. Niemal wszyscy byli Liimenami, przedstawicielami ludu prostego i niewymagającego, który nigdy nie znalazł sobie własnego miejsca na Majipoorze. Można było odnieść wrażenie, że Liimeni umyślnie trzymali się na uboczu — zarabiali kilka wag, to tu, to tam, jako sprzedawcy smażonych kiełbasek, rybacy, wędrowni robotnicy. Liimenom, których życie sprawiało wrażenie szarego i pustego, łatwo przyszło osiedlić się na szarej, pustej Gihornie. Budowali małe osady, zarzucali sieci tuż przy brzegu, łowiąc w nie drobne, srebrzystoszare ryby, kopali pułapki na wielkie lśniące kraby o ośmiokątnych skorupach, wędrujące po plażach stadami liczącymi setki sztuk, a przy szczególnie uroczystych okazjach łapali powolne, zakopujące się w piasku wydm dhumkarty o miękkim mięsie.

Przez większą część roku Liimeni mieli Gihornę dla siebie. Lecz w lecie było inaczej, bo latem przypływały smoki.

Gdy tylko kończyła się wiosna, namioty poszukiwaczy osobliwości, na przykład żółtych kalimbotów, po deszczu wyrastały wzdłuż brzegu Zimroelu, od południowych krańców Piliploku aż po krawędź niemożliwych do przebycia bagien Zimru. Wtedy właśnie stada smoków morskich pojawiały się w swej corocznej pielgrzymce, przepływając wzdłuż wschodniego wybrzeża kontynentu i kierując się na wody między Piliplokiem a Wyspą Snów, gdzie przychodziły na świat młode.

Wybrzeże poniżej Piliploku było jedynym miejscem na Majipoorze, z którego można było obserwować smoki, nie wypływając na ocean, ciężarne samice lubiły bowiem podpływać blisko brzegu w poszukiwaniu stworzeń żyjących w gęstych pasmach złotych wodorostów, tak powszechnych w tych wodach. Tak więc każdego roku w porze migracji chętni do jej obserwowania przybywali tysiącami z całego świata i tu rozbijali swe namioty. Niektóre z nich były wspaniałymi, lekkimi konstrukcjami z wysokich, smukłych pali i lśniącego materiału — te należały do przedstawicieli szlachty; inne — mocne i praktyczne — były własnością zamożnych handlarzy i ich rodzin. Natomiast małe, szare namioty służyły jako domy zwykłym ludziom, oszczędzającym cały rok, by móc odbyć tę podróż.

Arystokraci przybywali tu, uważali bowiem za rozrywkę obserwowanie ogromnych smoków morskich, prujących wody oceanu, a także dlatego, że było w dobrym tonie spędzić wakacje w miejscu tak nieciekawym jak Gihorna. Bogaci handlarze przyjeżdżali, ponieważ wakacje w miejscu tak modnym i drogim miały podnieść ich znaczenie w rodzinnych miastach i miasteczkach, a ich dzieci mogły się tu nauczyć czegoś o przyrodzie Majipooru, co z pewnością przyda się im w szkole. Zwykli ludzie przybywali, wierząc, że dostrzeżenie stada smoków przynosi szczęście na całe życie, choć nikt nie wiedział, skąd właściwie szczęście to miałoby się wziąć.

Byli też Liimeni — dla nich czas smoków oznaczał nie rozrywkę, nie prestiż i nie nadzieję na uśmiech fortuny, lecz: coś znacznie głębszego i ważniejszego: odkupienie, zbawienie.

Nikt nie potrafił dokładnie przewidzieć, kiedy smoki pojawią się przy wybrzeżach Gihorny. Choć zawsze przypływały latem, czasami zjawiały się wcześniej, czasami później. Tego roku spóźniały się. Pięcioro Liimenów, zajmujących co rano miejsce na tym samym skrawku lądu, dzień w dzień widziało tylko szare morze, białą pianę i masy wodorostów. Nie należeli jednak do ludu niecierpliwego. Prędzej czy później smoki przypłyną.

Dzień, kiedy wreszcie się pojawiły, był upalny i duszny. Z zachodu wiał gorący, wilgotny wiatr. Przez całe przedpołudnie oddziały, falangi, regimenty krabów wędrowały nieprzerwanie w poprzek plaży, jak gdyby odbywając ćwiczenia poprzedzające odparcie inwazji. To zawsze oznaczało zbliżanie się smoków.

W południe pojawił się kolejny znak: z kołyszących się fal wypełzła na piach ropucha rwąca: wielkie, tłuste zwierzę składające się wyłącznie z brzucha, paszczy i ostrych jak brzytwy zębów. Usiadła dysząc, drżąc, mrugając wielkimi mlecznymi oczami. Druga pojawiła się w chwilę później, przycupnęła niedaleko pierwszej i wpatrywała się w nią nieprzyjaźnie. Po nich ruszyła na ląd niewielka procesja długonogich homarów; kilkanaście jaskrawych, niebieskofioletowych stworów z wielkimi pomarańczowymi odwłokami. Z ogromną determinacją homary popełzły w stronę wydm i natychmiast zaczęły zakopywać się w piasku. Za nimi wyszły na brzeg czerwonookie małże na cienkich, pajęczych nóżkach i małe, kanciaste węgorze sietderkowe, pojawiły się nawet ryby, które rzucały się bezradnie po piasku, gdy spadły na nie żyjące na plaży kraby.

Liimeni kiwali głowami w rosnącym podnieceniu. Tylko jedna przyczyna mogła skłonić żyjące w przybrzeżnych wodach stworzenia do takiej ucieczki na ląd. Piżmowy zapach smoków zapewne rozszedł się już w wodzie.

— Patrzcie — powiedział najstarszy mężczyzna.

Z południa napłynęła straż przednia stada: dwa lub trzy tuziny gigantycznych bestii o rozwiniętych wielkich, skórzastych skrzydłach; długie wygięte szyje sięgały w niebo dumnymi łukami. Smoki spokojnie wpłynęły w gąszcz wodorostów i zaczęły w nich żerować; uderzały wodę skrzydłami, wszczynając panikę wśród zamieszkujących ją stworzeń, po czym z niespodziewaną gwałtownością zanurzały paszcze, pożerając wszystko bez wyjątku: rośliny, homary, żaby i co się tylko dało. Były to samce. Za nimi przypłynęła mała grupka ciężarnych samic, przewalających się w charakterystyczny sposób z boku na bok, demonstrujących wzdęte ciała. Po samicach, samotny, pojawił się przywódca stada, tak wielki, że przypominał przewrócony kadłub statku — a przecież widoczna była tylko połowa jego cielska, zad i ogon znajdowały się w wodzie.

— Na kolana, oddajmy im cześć — zakomenderował najstarszy Liimen, klękając.

Siedmioma długimi, kościstymi palcami wyciągniętej lewej dłoni uczynił znak smoka, powtarzając go raz, drugi i trzeci: bijące powietrze skrzydła, giętka szyja. Pochylił się, trąc policzkiem o wilgotny piasek, po czym wyprostował się, wpatrzony w króla smoków, przepływającego niecałe dwieście jardów od brzegu. Siłą woli starał się przywabić wielkie zwierzę na ląd.

— Przybądź do nas… przybądź… przybądź…

— Nareszcie nadszedł czas. Czekaliśmy tak długo. Przybądź… ocal nas… prowadź nas… ocal nas…

— Przybądź!

10

Całkowicie automatycznie położył swój wystudiowany podpis pod dokumentem, który wydawał mu się dziesięciotysięcznym w tym dniu: Elidath z Moruole, Najwyższy Doradca i regent. Przy nazwisku dopisał datę, a jeden z sekretarzy wyjął i położył przed nim kolejny arkusz papieru.