Выбрать главу

W tym dniu podpisywał dokumenty. Najwyraźniej trzeba było to robić przynajmniej raz na tydzień, więc od czasu wyjazdu Lorda Valentine'a każdego Dnia Drugiego po południu Elidath opuszczał swe biuro we Dworze Pinitora, szedł do gabinetu Valentine'a tu, w sercu Zamku, siadał za wspaniałym biurkiem Valentine'a zrobionym z jednego pnia czerwonego palisandru o wyraźnym ziarnie, układającym się w znak gwiazdy, a zmieniający się bezustannie sekretarze całymi godzinami przynosili mu do akceptacji dokumenty pochodzące z różnych rządowych biur. Mimo że Koronal udał się na Wielki Objazd, trybiki obracały się nadal, maszyneria kręciła się, wypluwając dekrety, rewizje dekretów i uzupełnienia dekretów. Każdy z nich musiał być podpisany przez Koronala lub wyznaczonego przezeń regenta — Bogini tylko wie, dlaczego. Oto kolejny. Elidath z Morvole, Najwyższy Doradca i regent. I jeszcze data. Załatwione.

— Następny, proszę — poprosił sekretarza Elidath.

Na początku uparcie próbował czytać — no, przynajmniej przeglądać — każdy dokument przed podpisaniem. Potem ustąpił i czytał tylko krótkie podsumowania, osiem, dziesięć linijek tekstu, przypięte zawsze do okładki. Już dawno zrezygnował i z tego. Czy Valentine czyta wszystko? — pytał sam siebie. Niemożliwe. Nawet gdyby czytał tylko podsumowania, spędzałby nad nimi całe dni i całe noce, nie śpiąc i nie jedząc, już nie mówiąc o wypełnianiu prawdziwych obowiązków związanych z piastowanym urzędem. Teraz Elidath podpisywał większość papierów nawet na nie nie spojrzawszy. Nie wiedział i nie obchodziło go, co podpisuje; mogła to być proklamacja zakazująca jedzenia kiełbasek w Święto Zimy, stwierdzająca nielegalność opadów deszczu w prowincji Stoinezar lub dekret konfiskujący jego ziemie na rzecz funduszu emerytalnego sekretarzy administracji. Mimo to podpisywał, co mu podsuwano. Król — lub pełniący obowiązki króla — albo musi zawierzyć kompetencjom swych pracowników, albo na jego barki spadnie praca więcej niż przytłaczająca, bo po prostu niemożliwa do wykonania.

Podpisał: Elidath z Morvole, Najwyższy Doradca…

— Następny!

Nadal czul się winny, że nie czytał podpisywanych papierów, lecz czy Koronal rzeczywiście musi znać szczegóły traktatu zawartego między miastami Muldemar i Tidias, dotyczącego wspólnego zarządzania pewnymi winnicami, których tytuł własności był sporny od siódmego roku pontyfikatu Pontifexa Thimina, za panowania Koronala Lorda Kinnikena? Nie. Podpisać i następny, pomyślał Elidath, a Muldemar i Tidias niech cieszą się nawiązaną przyjaźnią, nie zawracając tym głowy władcy.

Elidath z Morvole…

Sięgnął po kolejny dokument i kiedy szukał miejsca na złożenie podpisu, sekretarz oznajmił:

— Panie, są tu lordowie Mirigant i Diwis.

— Proszę ich wprowadzić — powiedział, nie podnosząc głowy. Lordowie Mirigant i Diwis, doradcy wewnętrznego kręgu, odpowiednio: kuzyn i bratanek Koronala, spotykali się z nim każdego dnia mniej więcej o tej porze. Wraz z nimi biegał zamkowymi alejkami, oczyszczając zmęczone ciało z części napięcia, powstającego w rezultacie sprawowania władzy. Nie miał ostatnio czasu na inne ćwiczenia; bieganie było dla niego ważnym wentylem bezpieczeństwa.

Zdołał podpisać dwa kolejne dokumenty, gdy tamci wchodzili do Wielkiej Sali, wyłożonej wspaniałą boazerią z bannikopów, semotanów oraz innego rzadkiego drewna i szli w jego kierunku, stukając butami po skomplikowanych intarsjach parkietu. Wziął trzeci, obiecując sobie, że ten będzie ostatni; jakoś tak się złożyło, że przejrzał go, czekając, kiedy się zbliżą — patent szlachecki, ni mniej, ni więcej, jakiś szczęściarz z ludu zostanie rycerzem-kandydatem Góry Zamkowej, w uznaniu cnót i nieocenionych usług i tak dalej, i tak dalej…

— Co takiego podpisujesz? — spytał Diwis, podchodząc do biurka i stukając w leżący przed Elidathem dokument.

Diwis był wysokim czarnobrodym mężczyzną o szerokich ramionach; wkraczając w wiek średni, zdumiewająco upodobnił się do swego ojca, byłego Koronala.

— Valentine znowu obniża podatki? A może zdecydował, że urodziny Carabelli powinny być świętem państwowym?

Mimo iż dobrze znał humor, w którym gustował Diwis, Elidath nie miał zamiaru go znosić, zwłaszcza po dniu głupiej, bezsensownej pracy. Rozgniewał się nagle.

— Masz na myśli Lady Carabellę? — warknął. Najwyraźniej zaskoczył tym Diwisa.

— Och, jacy dzisiaj jesteśmy formalni, Najwyższy Doradco!

— Już sobie wyobrażam, co by się stało, gdybym nazwał twego ojca po prostu Voriaxem…

— Mój ojciec był Koronalem… — głos jego syna był zimny, napięty — …zasługującym na szacunek, jakim darzy się zmarłych władców. Lady Carabella jest tylko…

— Lady Carabella, kuzynie, jest towarzyszką życia naszego obecnego władcy — wtrącił gwałtownie Mirigant, zwracając się do Diwisa z takim gniewem, jakiego Elidath nigdy nie spodziewał się po tym spokojnym, uprzejmym człowieku. — Przypominam ci także, że jest żoną brata twojego ojca. Z tych dwóch powodów…

— Dobrze już. — W głosie Elidatha brzmiało zmęczenie. — Dość tych głupstw. Biegniemy?

Diwis roześmiał się.

— Jeśli nie jesteś zbyt zmęczony tą całą zabawą w Koronala?

— O niczym bardziej nie marzę niż o biegu stąd do rodzinnego Morvole, który zająłby mi jakieś pięć miesięcy, i o trzech latach przycinania drzewek w sadach i… och! Tak, pobiegnę z wami. Tylko podpiszę ten ostatni papier.

— Urodziny Lady Carabelli! — Diwis powiedział to z uśmiechem.

— Patent szlachecki — wyjaśnił mu Elidath. — Jeśli przestaniesz gadać, będziemy mieli zaraz nowego rycerza-kandydata, niejakiego Hissune'a, syna Elsinome, jak tu piszą, mieszkańca pontyfikalnego Labiryntu, w uznaniu zasług i…

— Hissune, syn Elsinome! — krzyknął Diwis. — Wiesz, kto to jest, Elidathu?

— A skąd niby miałbym wiedzieć?

— Przypomnij sobie ceremonię ponownej koronacji Valentine'a, na którą do sali tronowej Confalume'a sprosił tych wszystkich prostaków: żonglerów, kapitana-Skandara bez jednej ręki, Hjorta z pomarańczowymi wąsami i cala resztę. Pamiętasz, był tam chłopiec…

— Masz na myśli Shanamira?

— Nie, jeszcze młodszy. Drobny, chudy chłopiec, dziesięcio-, może jedenastoletni; chłopiec z oczami złodzieja, kręcił się wszędzie, zadawał żenujące pytania, łaził za gośćmi, błagając o medale i wstążki do ubrań, które przypinał sobie w różnych dziwnych miejscach do tuniki, bezustannie przeglądał się w lustrach. Na imię miał Hissune!

— Dzieciak z Labiryntu — powiedział Mirigant — który zmuszał wszystkich do składania obietnicy, że kiedy przyjadą do Labiryntu, tylko jego najmą na przewodnika. Pamiętam go, a jakże. Sprytny był z niego maluch!

— Ten maluch jest dziś rycerzem-kandydatem. Lub będzie, jeśli Elidath nie podrze świstka, w który wpatruje się teraz tak nieprzytomnie. Nie masz zamiaru go podpisać, prawda?

— Ależ oczywiście, że podpiszę.

— Rycerz-kandydat pochodzący z Labiryntu? Elidath wzruszył ramionami.

— Nie obeszłoby mnie, gdyby był Zmiennokształtnym wprost z Ilirivoyne. Nie jestem tu, by zmieniać decyzje Koronala. Jeśli Valentine twierdzi, że ktoś powinien zostać rycerzem-kandydatem, ten ktoś nim zostanie, choćby niegdyś był łobuzem, rybakiem, handlarzem kiełbasek, Metamorfem, zamiataczem ulic…

Złożył podpis na dokumencie.

— No już! Załatwione. Teraz chłopiec jest takim samym szlachcicem jak ty!

Diwis wyprostował się i wyrecytował pompatycznie:

— Moim ojcem był Koronal Lord Voriax. Moim dziadkiem był Wielki Doradca Damidane. Moim pradziadkiem był…