— Oczywiście. Już to kiedyś słyszeliśmy. Powtarzam, od dziś ten chłopiec jest takim samym szlachcicem jak ty. Tak mówi ten patent. Podobny papier zaświadczył o szlachectwie jakiegoś twojego przodka. Nie wiem, kiedy go otrzymał, a już z pewnością nie wiem, za co. A może myślisz, że szlachcic rodzi się ze swym szlachectwem, jak Skandar z czterema ramionami?
— Łatwo dziś wpadasz w złość, Elidathu.
— Być może. Zrób mi więc tę grzeczność i spróbuj mnie nie drażnić.
— Wybacz — powiedział Diwis, niezbyt szczerze.
Elidath wstał, przeciągnął się i spojrzał przez wielkie łukowate okno, przed którym stało biurko Koronala. Z okna roztaczał się zapierający dech w piersiach widok otchłani, która otwierała się tuż za murami tej części zamkowych zabudowali.
Dwa ogromne czarne drapieżniki, świetnie czujące się na tej wysokości, zataczały wielkie, śmiałe koła; oślepiające promienie słońca odbijały się od grzywy lśniących piór na ich złotych łbach. Elidath, obserwując, jak śmiało i swobodnie fruną, doszedł do wniosku, że zazdrości im wolności, którą daje tylko nieskrępowany lot. Wykonywana tego dnia praca wprawiła go w stan lekkiego oszołomienia. Elidath z Moroole, Najwyższy Doradca i regent…
W tym tygodniu upłynie sześć miesięcy, pomyślał, od czasu gdy Valentine rozpoczął swój objazd. Miał wrażenie, że nie były to miesiące, lecz lata. A więc tak wygląda życie Koronala? Taka nuda, taka niewola? Od dziesięciu lat żył ze świadomością, że sam może zostać Koronalem, gdyż ponad wszelką, wątpliwość był następny w kolejce do tronu. Wydawało się to oczywiste od dnia, w którym Lord Voriax zginął na polowaniu, a władzę odziedziczył po nim, jakże niespodziewanie, jego brat. Jeśli cokolwiek zdarzy się z Valentine'em, koronę ofiarują jemu — Elidath nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Podobnie jeśli Pontifex Tyeveras umrze, a Valentine zajmie jego miejsce — to też uczyni go Koronalem. Chyba że będzie za stary, Koronal musi być bowiem człowiekiem w pełni sił, a on sam przekroczył już czterdziestkę. Poza tym łatwo było nabrać przekonania, że Pontifex będzie żył wiecznie.
Gdyby ofiarowali mu koronę, nie potrafiłby, nie mógłby jej odtrącić. Odmowa była czymś niewyobrażalnym. Lecz każdego roku modlił się coraz goręcej, by Pontifex Tyeveras pożył jak najdłużej, a Valentine nadal cieszył się doskonałym zdrowiem. Czas, który spędził jako regent, tylko dodał żaru jego modlitwom. Kiedy był chłopcem, a zamek nazywano Zamkiem Lorda Malibora, wydawało mu się, że być Koronalem to najcudowniejsza rzecz pod słońcem. Zazdrościł o osiem lat starszemu Voriaxowi, kiedy tamten zasiadł na tronie po śmierci Lorda Malibora. Teraz nie miał już podobnych złudzeń co do wspaniałości sprawowania władzy. Lecz nie odtrąciłby korony, gdyby wyrok losu padł na niego. Pamiętał starego Najwyższego Doradcę Damidane'a, ojca Voriaxa i Valentine'a, który powiedział kiedyś, iż na Koronala najlepiej nadaje się człowiek przygotowany do sprawowania władzy, lecz nie pożądający jej. Może więc, mówił sobie Elidath ponuro, wcale nie byłbym złym Koronalem? No, ale może nie będę musiał nim być.
— To co, biegniemy? — spytał z wymuszoną wesołością. — Cztery mile, a potem kropelka jakiegoś dobrego złotego wina?
— Doskonale — przytaknął Mirigant.
Kiedy wychodzili z sali, Diwis zatrzymał się przy wielkiej kuli z brązu i srebra, stojącej na podwyższeniu przy przeciwległej ścianie. Wyobrażona była na niej trasa podróży Koronala.
— Popatrzcie — powiedział, pokazując palcem czerwoną kulkę, świecącą na powierzchni globusa niczym oko górskiej małpy. — Wyjechał z Labiryntu i ruszył na zachód. Którą rzeką płynie? Glayge?
— Chyba Trey — poprawił go Mirigant. — Powinien kierować się do Treymone.
Elidath przytaknął skinieniem głowy. Podszedł do globusa i przeciągnął dłonią po jego gładkiej, metalicznej powierzchni.
— Tak — powiedział. — A stamtąd do Stoien; ze Stoien popłynie chyba statkiem przez zatokę do Perimor, a potem wzdłuż wybrzeża aż do Alaisor.
Nie uniósł ręki znad globusa. Przeciągnął nią po zarysie kontynentów, jakby Majipoor był kobietą, a Alhanroel i Zimroel jej piersiami. Jakiż piękny jest ten ich świat i jakie piękne jest jego wyobrażenie! Globus miał właściwie kształt półkuli, nie istniała bowiem potrzeba przedstawiania tej połowy planety, którą zajmował ocean — ocean niemal nie znany. Na zamieszkanej półkuli Majipooru wyobrażono jednak trzy wielkie kontynenty: Alhanroel z gigantyczną sterczącą Górą Zamkową, Zimroel z jego tropikalną dżunglą, a poniżej spieczony słońcem, pustynny Suvrael, na Morzu Wewnętrznym zaś Wyspa Snu, na której mieszka błogosławiona Pani. Szczegółowo przedstawiono wiele miast; były tu i łańcuchy górskie, i większe jeziora, i rzeki. Jakiś mechanizm, którego działania Elidath nie rozumiał, śledził bezustannie pozycję Koronala; świecąca czerwona kulka poruszała się, gdy podróżował, nigdy nie było wątpliwości, gdzie się znajduje. Niczym w transie Elidath przesunął palcem po trasie Wielkiego Objazdu: Stoien, Perimor, Alaisor, Sintalmond, Daniup, przez Szczerbę Kinslain do Santhiskion i z powrotem, krętą drogą, do stóp Góry Zamkowej…
— Wolałbyś być z nim, prawda? — spytał Diwis.
— Albo odbywać objazd na jego miejscu? — dorzucił Mirigant.
Elidath obrócił się w miejscu, stając twarzą w twarz ze starszym mężczyzną.
— A co to niby ma znaczyć? Podniecony Mirigant odrzekł:
— To chyba jasne?
— Czyżbyś oskarżał mnie o uzurpatorskie ambicje?
— Tyeveras przeżył swe życie o dwadzieścia lat! Nie umiera wyłącznie dzięki jakiejś magii…
— Masz na myśli najtroskliwszą opiekę medyczną? Mirigant wzruszył ramionami.
— A co to za różnica? Zgodnie z prawami natury powinien umrzeć przed laty, robiąc miejsce dla Valentine'a. Nowy Koronal odbywałby teraz swój pierwszy objazd!
— Nie do nas należy podjęcie tej decyzji.
— Tak, nie do nas, lecz do Valentine'a — powiedział Diwis. — Lecz on jej nie podejmie.
— Podejmie, we właściwym czasie.
— Kiedy? Za pięć lat? Za dziesięć? Za czterdzieści?
— Czyżbyś zamierzał zmusić do czegoś Koronala, Diwisie?
— Zamierzam mu coś doradzić. To nasz obowiązek — mój, twój, Miriganta, Tunigorna, wszystkich, którzy uczestniczyli w rządach przed obaleniem Koronala. Musimy mu powiedzieć, że nadszedł czas, by przeniósł się do Labiryntu.
— Nadszedł czas, byśmy sobie trochę pobiegali — powiedział sztywno Elidath.
— Posłuchaj mnie! Nie jestem naiwny. Mój ojciec był Koronalem, a dziadek zajmował pozycję, którą ty zajmujesz teraz; całe swe życie spędziłem w centrum władzy. Rozumiem ją równie dobrze jak większość z was. Nie mamy Pontifexa. Od ośmiu czy dziesięciu lat Pontifexa udaje coś, co jest bardziej martwe niż żywe, coś, co pływa w stojącej w Labiryncie szklanej klatce. Hornkast przekazuje nam jego słowa — albo udaje, że są to słowa Pontifexa; przekazuje nam jego dekrety — albo udaje, że są to dekrety Pontifexa — ale skutek jest jeden: nie mamy Pontifexa. Jak długo rząd może funkcjonować w ten sposób? Sądzę, że Valentine próbuje być równocześnie Koronalem i Pontifexem, co jest ciężarem ponad siły jednego człowieka, więc struktura władzy jest wadliwa, rząd sparaliżowany, a…
— Dość — przerwał mu Mirigant.
— …a Valentine nie zajmie przysługującego mu miejsca, bo jest młody i nienawidzi Labiryntu, a także dlatego, że wrócił z wygnania z nowym dworem żonglerów i pastuchów tak oszołomionych wspaniałościami Góry Zamkowej, że nie pozwalają mu podjąć właściwych obowiązków…