— Dość!
— Jeszcze jedno! — tłumaczył gwałtownie Diwis. — Czyżbyś był ślepcem, Elidathu? Zaledwie osiem lat temu doświadczyliśmy czegoś zupełnie wyjątkowego w naszej historii: wybranego Koronala strącono z tronu, a myśmy nic o tym nie wiedzieli; jego miejsce zajął uzurpator. Kim był? Marionetką w rękach Metamorfów! A Król Snów sam okazał się Metamorfem! Dwie z czterech Potęg Królestwa znalazły się w rękach Metamorfów, Zamek był ich pełen…
— Wszystkich zdemaskowano i zabito. W bohaterskiej walce tron odzyskał nasz prawowity król, Diwisie!
— Oczywiście. Oczywiście. Czy sądzisz, że Metamorfowie posłusznie wrócili do dżungli? Powiem ci, że w tej właśnie chwili snują plany zniszczenia Majipooru, zagarnięcia dla siebie tego, co z niego zostanie. Wiemy o tym od czasu, gdy Valentine wrócił na tron… i co on właściwie z tym zrobił? Co on właściwie z tym zrobił, Elidathu? Z miłością wyciągnął do nich ręce! Obiecał, że naprawi błędy starożytnych, uczyni zadość dawnym krzywdom. Doskonale, tylko że Zmiennokształtni nadal planują spisek!
— Pobiegnę bez ciebie — zagroził Diwisowi Elidath. — Zostań tu, usiądź za biurkiem Koronala, podpisuj te góry dekretów. Tego pragniesz, prawda, Diwisie? Zasiąść za tym biurkiem.
Obrócił się i w złości ruszył w kierunku wyjścia z sali.
— Czekaj! — zatrzymał go Diwis. — Idziemy z tobą.
Podbiegł do Elidatha, zrównał się z nim i złapał go za łokieć. Niskim, napiętym głosem, jakże różnym od tego, jakim zwykle cedził słowa, oświadczył:
— Nie mówiłem o tym, kto ma zastąpić Valentine'a, tylko o tym, że musi on zostać Pontifexem. Czy myślisz, że rzucę ci wyzwanie w walce o władzę?
— Nie jestem kandydatem do korony!
— Nikt nigdy nie jest kandydatem do korony. Ale nawet dziecko wie, że powszechnie uważany jesteś za następcę Valentine'a. Elidathu, Elidathu.
— Daj mu spokój — odezwał się Mirigant. — Zdaje się, że przyszliśmy tu, żeby pobiegać.
— Dobrze, biegnijmy i więcej o tym ani słowa.
— Dzięki niech będą Bogini — mruknął Elidath.
Pierwszy ruszył w dół szerokimi kręconymi schodami, wydeptanymi przez stulecia. Minęli wartowników i znaleźli się w zaułku Viidicar — na bulwarze z bloków różowego granitu, łączącym wewnętrzny Zamek, w którym mieściły się wszystkie biura Koronala, z niepojętym labiryntem budynków zewnętrznych, zajmujących wierzchołek Góry. Czuł się tak, jakby czoło przepasano mu opaską z gorącej stali. Najpierw podpisywanie milionów bezsensownych dokumentów, później słuchanie zakrawającego na zdradę staniu gadania Diwisa…
A jednak wiedział, że Diwis ma rację. Świat nie może dłużej toczyć się w ten sposób. Gdy trzeba podjąć ważne decyzje, Pontifex i Koronal muszą się ze sobą konsultować, by ich wspólna mądrość wykluczyła głupie błędy. Lecz Pontifexa we właściwym, rzeczywistym sensie tego słowa praktycznie nie było. Valentine próbował działać samotnie i powoli przegrywał. Nawet najwięksi z Koronalów — Confalume, Prestimion, Dekkeret — nie próbowali rządzić Majipoorem samotnie. A wyzwania, którym stawili czoło, wydawały się niczym przy tym, czemu sprostać musiał Valentine. Kto w czasach Lorda Confalume'a był w ogóle w stanie wyobrazić sobie, że poniżeni, pokonani Metamorfowie powstaną kiedyś, szukając zemsty za zabranie im ich świata? Jednak z pewnością rebelię przygotowano gdzieś w całkowitej tajemnicy. Elidath był pewien, że do końca życia nie zapomni ostatnich godzin wojny o odzyskanie tronu, kiedy na czele żołnierzy dotarł do piwnic, w których trzymano maszyny kontrolujące klimat Góry Zamkowej i by je ocalić, musiał zabijać ludzi w mundurach gwardii Koronala, którzy w chwili śmierci zmieniali się w Metamorfów o cienkich ustach, skośnych oczach i szczelinie zamiast nosa. Od tamtej chwili minęło osiem lat — a Valentine nadal próbował nawiązać kontakt z tą rasą przegranych i zawiedzionych, oferując im miłość, nadal próbował znaleźć honorową, pokojową drogę ukojenia ich gniewu. Przez te osiem lat nie osiągnął niczego konkretnego, nie miał do zademonstrowania żadnych rezultatów swych wysiłków — a kto wie, jakie metody sekretnej walki wynaleźli tymczasem Metamorfowie.
Elidath głęboko wciągnął powietrze i ruszył przed siebie szybkim, ciężkim biegiem. Mirigan i Diwis momentalnie zostali z tyłu.
— Hej! — krzyknął Diwis — to się nazywa pobiegać?
Nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Ból jego duszy uleczyć mógł tylko inny ból, a więc biegł jak w gorączce, osiągając i przekraczając granice zmęczenia. Naprzód, naprzód, naprzód, obok delikatnej Wieży Arioca z pięcioma szczytami, obok kaplicy Kinnikena, obok domu dla pontyfikalnych gości. W dół Kaskadą Guadelooma, wokół ciężkiej, przysadzistej masy kamieni: skarbca Lorda Priankipina, w górę Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodów. Serce zaczęło łomotać mu w piersi — teraz do westybulu Dziedzińca Pinitora: dalej, dalej, przez zaułki, którymi chodził codziennie przez trzydzieści lat, od dnia, gdy jako dziecko przybył tu z Morvole u stóp Góry, by uczyć się sztuki rządzenia. Ile razy biegał tak z Valentine'em, Stasilane'em lub Tunigornem — byli sobie bliscy jak bracia, oni czterej, czterej nieokiełznani chłopcy szalejący po całym Zamku Lorda Malibora, jak nazywano go w owych dniach. Ach, jakie wspaniałe było wtedy życie! Wtedy wydawało się im, że będą doradcami Koronala Lorda Voriaxa, kiedy Voriax zostanie Koronalem, czego wszyscy się spodziewali, choć nie tak szybko. Lord Malibor zginął przed czasem, a także Voriax, który rządził po nim, korona przeszła na Valentine'a i mc już nie było takie jak kiedyś.
A teraz? “Czas, żeby Valentine przeniósł się do Labiryntu” — powiedział Diwis. Tak. Jest nieco za młody, by zostać Pontifexem, ale to już jego pech, związany z wstąpieniem na tron w okresie starczego zdziecinnienia Tyeverasa. Stary władca zasłużył na wieczny sen w grobie, a Valentine musi zamieszkać w Labiryncie, korona gwiazd musi przypaść…
Mnie? Lord Elidath? Czy będzie to kiedyś Zamek Lorda Elidatha?
Sam pomysł przejął go niepokojem, zdumieniem, a także strachem. Przez te kilka ostatnich miesięcy dowiedział się, co to znaczy być Koronalem.
— Elidathu! Elidathu! Zabijesz się! Gnasz jak szaleniec! — krzyczał Mirigant; jego głos dobiegał z dołu, jak dźwięk przywiany wiatrem z odległego miasta. Dotarł już niemal na szczyt Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodów. Czuł łomot w piersiach, wzrok mu się zamglił, lecz zmusił się do dalszego biegu, na sam szczyt i w wąską alejkę z zielonego królewskiego kamienia, prowadzącą do biur administracji, mieszczących się na Dziedzińcu Pinitora. Niewiele widząc, skręcił za róg, poczuł uderzenie, usłyszał ciężkie sieknięcie, a potem padł jak długi i leżał tak, dysząc ciężko, niemal nieświadomy otaczającego go świata.
Kiedy usiadł i otworzył oczy, dostrzegł nieznajomego — młodego szczupłego mężczyznę o ciemnej cerze i gęstych czarnych włosach, ufryzowanych zgodnie z najnowszą, wymyślną modą, wstającego niezgrabnie i zbliżającego się do niego.
— Panie? Panie, czy nic ci się me stało?
— Wpadłem na ciebie, prawda? Powinienem… patrzyć przed siebie…
— Dostrzegłem cię, panie, ale nie było już czasu. Biegłeś tak szybko… może pomogę ci się podnieść.
— Nic mi nie będzie, chłopcze. Muszę tylko złapać oddech. Nie korzystając z pomocy młodego człowieka podniósł się, otrzepał kubrak — na kolanie dostrzegł wielkie rozdarcie, przez które zaczęła sączyć się krew — i poprawił ubranie. Serce nadal waliło mu przerażająco, a poza tym czuł się strasznie głupio. Diwis i Mirigant biegli już schodami. Obracając się ku młodzieńcowi, Elidath zaczął przepraszać, lecz dziwny wyraz jego twarzy kazał mu przerwać przeprosiny w pół słowa.