— Gdzie jestem? — spytał.
— Jeszcze chwila i dotrzemy do twych komnat, panie — powiedział Sleet.
— Czy długo byłem nieprzytomny?
— Zaledwie kilka minut. Zemdlałeś w trakcie przemowy. Złapał cię Hissune. I Lisamon.
— Wszystko przez to wino — oświadczył Valentine. — Kieliszek tego i kieliszek tamtego…
— Jesteś całkiem trzeźwy, panie — zauważył Deliamber. — A minęło zaledwie kilka minut.
— Więc pozwól mi wierzyć, że to tylko wino. Choćby przez chwilę.
Korytarz skręcił w lewo i przed oczami Valentine'a pojawiły się rzeźbione drzwi do jego komnat, ozdobione złotym wzorem ze znakiem gwiazdy — symbolem Koronala — do którego dodano trzyliterowy monogram: LVC.
— Gdzie Tisana?
— Tu, panie — odpowiedział mu z oddali głos tłumaczki snów.
— Doskonale. Chcę, żebyś poszła ze mną. Ty, Deliamber i Sleet. Nikt więcej. Czy to jasne?
— Także chciałbym wejść — powiedział ktoś z grupy urzędników Pontifexa, chudy mężczyzna o cienkich ustach i dziwnej, szarej skórze, w którym Valentine po chwili zastanowienia rozpoznał Sepulthrova, lekarza Pontifexa Tyeverasa. Przecząco potrząsnął głową.
— Jestem ci wdzięczny za troskę, ale nie sądzę, byś miał tu coś do roboty.
— Tak nagłe zasłabnięcie, panie… wymaga badań…
— On ma rację — wtrącił cicho Tunigorn. Valentine wzruszył ramionami.
— Dobrze. Później. Najpierw chciałbym porozmawiać z doradcami, Sepulthrove. Później będziesz mógł mi opukać kolana, jeśli uważasz to za konieczne. Idziemy… Tisano, Deliamberze…
Wkroczył do komnat, ostatkiem sił utrzymując królewską postawę. Poczuł ogromną ulgę, gdy ciężkie drzwi zamknęły się, odgradzając go od panującego na korytarzu zamieszania. Westchnął głęboko i usiadł na obitej brokatem kanapie, drżąc w rezultacie rozładowania wcześniejszego napięcia.
— Panie? — odezwał się cicho Sleet.
— Zaraz. Zaraz. Pozwól mi złapać oddech.
Potarł obolałe czoło i opuchnięte oczy. Napięcie wynikające z konieczności udawania — tam, na korytarzu — że natychmiast i bezboleśnie odzyskał siły po tym, co stało się w sali bankietowej (cokolwiek się tam stało), okazało się zbyt wyczerpujące. Lecz powoli powracała jego prawdziwa siła. Valentine spojrzał na tłumaczkę snów. Tęga starsza kobieta, mocna, grubokoścista, wydała mu się nagle źródłem spokoju.
— Podejdź, Tisano — poprosił. — Usiądź obok mnie. Posłuchała, objęła go ramieniem. Tak, pomyślał. Och tak, jak dobrze. Ciepło ogrzało jego zmrożoną duszę; ciemność powoli ustępowała. Podniosła się w nim fala miłości do Tisany: tak mocnej, pewnej, tak mądrej. To ona pierwsza pozdrowiła go jako Lorda Valentine'a w dniach wygnania, kiedy w pełni zadowalało go to, iż jest Valentine'em Żonglerem. Ileż to razy, od chwili gdy odzyskał tron, piła wraz z nim otwierające umysły wino snów i brała go w ramiona, by wydobyć z niego tajemnice gwałtownych obrazów, które nawiedzały go nocami! Ileż to razy pomagała mu dźwigać ciężar władzy!
— Przeraziło mnie, kiedy dostrzegłam, jak padasz, Lordzie Valentinie — odezwała się Tisana — a wiesz, że nie należę do osób, które łatwo przestraszyć. Twierdzisz, że to z powodu wina?
— Tak powiedziałem tam, na korytarzu.
— Moim zdaniem nie było to wino.
— Tak. Deliamber twierdzi, że ktoś rzucił na mnie czar.
— Ale kto? — spytała Tisana. Valentine spojrzał na Vroona.
— No więc cóż?
Deliamber wydawał się tak niespokojny, jak się to bardzo rzadko zdarzało. Gwałtownie poruszał niezliczonymi mackami, żółte oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem, ptasi dziób zaciskał się i otwierał.
— Nie znam odpowiedzi na to pytanie — powiedział w końcu. — Nie wszystkie sny są przesłaniami; bywa i tak, że nie wszystkie czary mają swoich twórców.
— Są czary, które rzucają się same? O to ci chodzi? — upewnił się Valentine.
— Nie całkiem. Niektóre pojawiają się spontanicznie. Rodzą się w człowieku, pochodzą z jałowych miejsc jego duszy.
— O czym ty mówisz? Czyżbym rzucił czar sam na siebie?
— Sny, czary — to jedno i to samo, Lordzie Valentinie. — Głos Tisany był bardzo łagodny. — Jedne i drugie przynoszą — za twoim pośrednictwem — pewne przepowiednie. Znaki stają się coraz czytelniejsze. Nadchodzi burza, a to są jej zapowiedzi.
— Już zdążyliście wszystko pojąć? Czy wiecie, że miałem dziwny sen, tuż przed bankietem? Ten sen był niewątpliwie pełen przepowiedni, znaków, zwiastunów burzy. Przecież — jeśli nie mówię we śnie — nie powinniście nic o nim wiedzieć, bo wam o nim nie powiedziałem. Prawda?
— Moim zdaniem śniłeś chaos, panie. Valentine przyglądał się Tisanie, zdumiony.
— Skąd to możesz wiedzieć?
Tłumaczka snów tylko wzruszyła ramionami.
— Ponieważ chaos zbliża się nieuchronnie. Wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Istnieje coś, co pozostało nie załatwione… i co trzeba koniecznie załatwić.
— Myślisz o Zmiennokształtnych — szepnął Valentine.
— Nie ośmielę się doradzać memu panu w sprawach państwowych… — powiedziała Tisana.
— Oszczędź mi pochlebstw. Po doradcach oczekuję nie taktu, lecz rad.
— Moim królestwem jest wyłącznie królestwo snów.
— Śniłem o śniegu na Górze Zamkowej i o wielkim trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Majipoor.
— Czy mam wytłumaczyć ci twój sen, panie?
— Jak możesz mi go wytłumaczyć? Nie wypiliśmy jeszcze wina.
— Tłumaczenie nie wydaje mi się teraz najlepszym pomysłem — oświadczył stanowczo Deliamber. — Jak na jedną noc, Koronalowi wystarczy wizji. Wino snów nie przysłuży się teraz jego zdrowiu. Myślę, że to może zaczekać…
— Tłumaczenie tego snu nie wymaga wina — przerwała mu Tisana. — Dziecko mogłoby go wyjaśnić. Trzęsienie ziemi? Zniszczenie świata? Panie, powinieneś przygotować się na ciężkie czasy.
— O czym ty mówisz? Odpowiedział mu Sleet.
— To oznaki wojny.
Valentine obrócił się, rzucając niskiemu człowiekowi lodowate spojrzenie.
— Wojny! — krzyknął. — Czyżbym znów musiał stawać do walki? Jako pierwszy Koronal od ośmiu tysięcy lat wyprowadziłem armię w pole. Czyżbym musiał uczynić to powtórnie?
— Z pewnością zdajesz sobie sprawę, panie, że wojna o odzyskanie tronu była tylko pierwszą potyczką w walce, którą trzeba toczyć nadal, w walce, do której przygotowania trwały od wieków. Tej walki — z czego z pewnością zdajesz sobie sprawę nie uda się uniknąć.
— Nie ma nieuniknionych wojen — stwierdził Valentine.
— Jesteś tego pewny, panie?
Valentine wciąż patrzył na Sleeta, ale nie odpowiedział. Mówili mu to, czego domyślił się wcześniej bez ich pomocy, lecz czego nie chciał usłyszeć. Gdy już to usłyszał, poczuł w duszy nagły niepokój. Po chwili wstał i w milczeniu zaczął chodzić po komnacie. Pod przeciwległą ścianą stała ogromna, niezwykła rzeźba, zrobiona z wielkich kości smoka morskiego, wygiętych tak, by przypominały palce dwóch splecionych dłoni — lub może zaciśniętych kłów jakiejś gigantycznej, demonicznej paszczy. Przez dłuższą chwilę stał obok rzeźby, machinalnie gładząc kość. Nie dokończona sprawa — powiedziała Tisana. Metamorfowie, Piurivarzy, Zmiennokształtni — obojętnie, jakiej użyć nazwy — krótko mówiąc, tubylcy z Majipooru, którym przed czternastoma tysiącleciami przybysze z gwiazd ukradli ten wspaniały świat. Od ośmiu lat, pomyślał Valentine, próbuję zrozumieć ich potrzeby. I nadal nic nie wiem.