Carabella, która przez cały dzień wyglądała przez okno ślizgacza, jakby siłą spojrzenia chciała przyspieszyć podróż przez to ponure pustkowie, wykrzyknęła z nagłą radością:
— Spójrz, Valentinie! Chyba rzeczywiście opuszczamy już pustynię.
— Niemożliwe. Może za trzy lub cztery dni. Albo za pięć, albo za sześć, albo za siedem…
— Może raczysz spojrzeć!
Valentine odłożył plik karteczek z najnowszymi wiadomościami, które przeglądał, wyprostował się i popatrzył ponad jej ramieniem. Tak! Na Boginię, widział zieleń! I to nie szarą zieleń jakichś pokręconych, kruchych, uparcie żywotnych, żałosnych pustynnych roślin, lecz głęboką, pulsującą życiem zieleń prawdziwej szaty roślinnej Majipooru, świadczącą o wzroście, o żywotności. A więc wydostał się nareszcie z zaklętego kręgu Labiryntu, nareszcie królewska karawana opuszczała wyschniętą równinę, na której wybudowano podziemną stolicę świata. Zbliżali się do prowincji diuka Nascimonte'a: Jezioro Kości Słoniowej, góra Ebersinul, pola thuyolu i milailów, wielka rezydencja, o której tyle opowiadano…
Delikatnie oparł rękę na karku Carabelli, zacisnął dłoń na jej szyi, czując pod palcami twarde mięśnie — po części był to masaż, po części pieszczota. Jak dobrze, że znów jest przy nim! Dołączyła do grupy dokonującej objazdu przed tygodniem, w rumach Velalisier, i już razem wizytowali wykopaliska archeologiczne w wielkim kamiennym mieście, które Metamorfowie opuścili piętnaście, dwadzieścia tysięcy lat temu. Pojawienie się Carabelli natychmiast poprawiło jego ponury nastrój.
— Pani, tak strasznie samotny byłem bez ciebie w Labiryncie — powiedział cicho.
— Żałuję, że nie mogłam ci towarzyszyć. Wiem, jak nienawidzisz tego miejsca. A kiedy mi jeszcze powiedzieli, że zasłabłeś, czułam się taka winna, tak się wstydziłam, że jestem daleko, gdy ty… gdy ty… — Carabella potrząsnęła głową. — Byłabym przy tobie, gdybym tylko mogła. Przecież wiesz, Valentinie. Ale obiecałam obywatelom Stee, że wezmę udział w otwarciu ich nowego muzeum…
— Tak, oczywiście. Małżonka Koronala również ma obowiązki.
— Nadal wydaje mi się to takie dziwne. “Małżonka Koronala”. Mała cyrkówka z Tilomon mieszka na Górze Zamkowej, przemawia, otwiera muzea…
— Nadal “cyrkówka z Tilomon?” Po tylu latach? Wzruszyła ramionami i przeciągnęła dłonią po pięknych, ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach.
— Moje życie to łańcuch dziwnych zdarzeń. Jakże mogłabym o tym zapomnieć? Gdybym nie zamieszkała w tej gospodzie wraz z trupą żonglerów Zalzana Kavola akurat wtedy, kiedy się pojawiłeś… gdyby nie okradziono cię z pamięci i nie zostawiono w Pidruid, takiego niewinnego jak czarnonosy blave…
— Lub gdybyś urodziła się w czasach Lorda Havilbove'a albo na jakiejś innej planecie…
— Nie kpij ze mnie, Valentinie.
— Przepraszani, kochanie. — Ujął jej małą rękę w swe wielkie dłonie. — Tylko jak długo jeszcze będziesz oglądała się za siebie — na to, kim byłaś? Kiedy wreszcie w pełni zaakceptujesz życie, które prowadzisz teraz?
— Chyba nigdy naprawdę go nie zaakceptuję — odparła z namysłem.
— Pani moja, jak możesz tak mówić…?
— Wiesz, dlaczego tak mówię, Valentinie. Valentine na moment przymknął oczy.
— Jeszcze raz powtarzam ci, Carabello: kochają cię wszyscy rycerze z Góry, wszyscy książęta, wszyscy panowie… Są ci oddani, podziwiają cię, szanują i…
— Elidath, owszem. I Tunigorn, i Stasilane, i inni im podobni. Ci, którzy naprawdę cię kochają, kochają także i mnie. Lecz dla wielu pozostaję parweniuszką, prostaczką, intruzem, czymś, co zdarzyło ci się przypadkiem… królewską nałożnicą…
— Jakich innych?
— Dla Diwisa — odparła po chwili wahania. — I dla tych paniąt i rycerzyków z jego frakcji. I nie tylko. Książę Halanx kpił sobie ze mnie w obecności mych dworek! Książę Halanx, Valentinie, twego rodzinnego miasta! A książę Manganot z Banglecode? Jest ich o wiele więcej. — Obróciła się ku niemu, dostrzegł ból w jej ciemnych oczach. — Czyżbym to sobie tylko wyobrażała? Czy słyszę szepty w szeleście suchych liści? Och, Valentinie, czasami myślę, że to oni mają rację, ze źle zrobiłam, zostając twą żoną, że Koronal nie powinien poślubić kobiety z ludu. Nie pasuję do twego dworu. Nigdy nie będę pasowała. Panie, muszę przyczyniać ci tyle smutku…
— Dajesz mi radość i tylko radość. Spytaj Sleeta, co czułem tydzień temu, w Labiryncie, i jak zmieniłem się, kiedy przyjechałaś. Spytaj Shanamira… Tunigorna… spytaj kogokolwiek…
— Wiem, kochanie. Kiedy przyjechałam, byłeś taki smutny, taki poważny. Niemal cię nie poznałam… ta zmarszczka pomiędzy brwiami, to gniewne spojrzenie…
— Kilka dni z tobą leczy mnie z każdej choroby.
— A jednak sądzę, że nadal nie w pełni jesteś sobą. Czyżby dlatego, że ciągle nosisz w duszy wspomnienie Labiryntu? A może to pustynia przyprawia cię o depresję? Albo ruiny?
— Nie, chyba nie o to chodzi.
— A więc o co?
Wpatrywał się w pejzaż za oknem ślizgacza. Widział, jak ziemia coraz mocniej się zieleni, dostrzegał stopniową inwazję traw i drzew na coraz bardziej pofałdowanym terenie. Powinno sprawić mu to większą radość, niż sprawiało — lecz na jego duszy ciążyło brzemię przygnębienia, którego nie potrafił zrzucić.
Po chwili namysłu powiedział:
— Ten sen, Carabello… ta wizja, przepowiednia… nie potrafię przestać o niej myśleć. Och, co też historia będzie miała o mnie do powiedzenia! Koronal, który stracił tron, został żonglerem, a potem odzyskał władzę i rządził lekkomyślnie, pozwalając, by jego świat ogarnął chaos, szaleństwo… Carabello, Carabello, czyżbym tak właśnie rządził? Czy po czternastu tysiącach lat mam być ostatnim Koronalem? Czy będzie w ogóle ktoś, kto opisze moją historię? Jak sądzisz?
— Z pewnością nie rządziłeś lekkomyślnie.
— Czy nie jestem zbyt spokojny, zbyt łagodny, zbyt skłonny rozpatrywać każdy problem ze wszystkich stron?
— To nie są wady.
— Sleet jest innego zdania. Sleet sądzi, że odraza, którą żywię do wojny, do jakiegokolwiek gwałtu, prowadzi mnie na manowce. Wyjaśnił mi to bardzo dokładnie.
— Nie będzie wojny, panie.
— Ten sen…
— Sądzę, że tłumaczysz go sobie zbyt dosłownie.
— Nie — powiedział Valentine. — Takie wyjaśnienia zapewniają tylko fałszywy spokój. Tisana i Deliamber zgadzają się ze mną — znajdujemy się w przededniu jakiegoś wielkiego nieszczęścia, być może wojny. Sleet… Sleet jest tego pewien. Uparł się, że Zmiennokształtni mają zamiar powstać przeciw nam, mówi, że od siedmiu tysięcy lat planują świętą wojnę.
— Sleet zbyt jest żądny krwi. I od najwcześniejszej młodości żyje w irracjonalnym strachu przed Metamorfami. Przecież wiesz.
— Kiedy przed ośmiu laty odbiliśmy Zamek i odkryliśmy, że aż roi się w nim od Metamorfów… czy było to złudzenie?
— Próba przejęcia władzy skończyła się ich klęską, prawda?
— Czy wobec tego możemy mieć pewność, że więcej tego nie spróbują?
— Jeśli twa polityka odniesie sukces, Valentinie…
— Moja polityka! Jaka polityka? Wyciągam dłoń ku Metamorfom, a oni prześlizgują mi się między palcami. Wiesz, że spodziewałem się mieć przy boku kilku ich wodzów, kiedy w zeszłym tygodniu zwiedzałem ruiny Velalisier? Chciałem, by widzieli, z jaką pieczołowitością odbudowujemy ich święte miasto, żeby zobaczyli, jakie znaleźliśmy skarby, żeby — być może — zabrali najświętsze ze znalezisk ze sobą, do Piurifayne. Lecz nie otrzymałem od nich żadnej odpowiedzi, nie raczyli mi nawet odmówić!