Выбрать главу

— Przecież zdawałeś sobie sprawę, że prace w Velalisier mogą stać się przyczyną pewnych kłopotów. Być może nie podoba się im, że w ogóle tam weszliśmy, już nie wspominając o projekcie rekonstrukcji miasta. Czyż ich legenda nie głosi, że sami je pewnego dnia odbudują?

— Masz rację — przyznał Valentine ponuro. — Kiedy odzyskają władzę nad Majipoorem i wszystkich nas stąd wygnają. Ermanar kiedyś mi o tym opowiadał. W porządku, może zaproszenie ich do Velalisier rzeczywiście było błędem. Ale zignorowali wszystkie inne moje zabiegi. Piszę do ich królowej, Danipiur z Ilirivoyne, a ona, jeśli w ogóle raczy mi odpowiedzieć, przysyła listy tak krótkie, tak formalne, takie puste… — Wziął głęboki oddech. — Skończmy jednak rozmawiać o nieszczęściach, Carabello. Nie będzie żadnej wojny. Znajdę sposób, żeby przełamać nienawiść, którą żywią do nas Zmiennokształtni, znajdę sposób, żeby mieć ich po swojej stronie. A jeśli chodzi o te panięta z Góry, którzy wtykali ci szpileczki, jeśli je rzeczywiście wtykali, błagam, nie traktuj ich tak poważnie. Odpłać im pięknym za nadobne. Kim jest dla ciebie Diwis? Albo książę Halanx? To tylko głupcy! — Valentine uśmiechnął się. — Wkrótce dam im poważniejsze powody do zmartwienia, kochanie, niż społeczny status mej małżonki!

— O czym ty mówisz!

— Jeśli nie podoba się im kobieta z ludu jako żona Koronala — oznajmił Valentine — to co sobie pomyślą, mając mężczyznę z ludu za Koronala?

Carabella spojrzała na niego, zdumiona.

— Nic z tego nie rozumiem, Valentinie.

— Zrozumiesz. We właściwym czasie zrozumiesz wszystko. Zamierzam zmienić nasz świat tak dogłębnie… och, kochanie, kiedy będą pisać historię mego panowania, jeśli Majipoor przetrwa wystarczająco długo, by historia ta powstała, nie starczy na nią jeden tom, obiecuję ci to. Wprowadzę takie zmiany… Będą jak trzęsienie ziemi… — Roześmiał się. — I co o tym myślisz, Carabello? Tylko posłuchaj, jak opowiadam te koszałki opałki. Łagodny Lord Valentine, człowiek z krwi i kości, dobry, zamierza przewrócić świat do góry nogami. Czy zdoła tego dokonać? Czy rzeczywiście zdoła tego dokonać?

— Panie, nie rozumiem, o czym mówisz. Przemawiasz zagadkami.

— Być może.

— I nie chcesz podpowiedzieć mi rozwiązań. Valentine zamyślił się.

— Rozwiązaniem tych zagadek, Carabello, jest Hissune — powiedział w końcu.

— Hissune? Ten twój mały łobuziak z Labiryntu?

— To już nie mały łobuziak, to broń wymierzona w Zamek. Carabella westchnęła.

— Zagadki. Nic tylko zagadki.

— Przywilejem władcy jest mówić zagadkami. — Valentine mrugnął do niej, przytulił i przywarł do jej ust. — Nie gniewaj się, ale sprawia mi to przyjemność. I…

Ślizgacz zatrzymał się nagle.

— O, patrz! Dojechaliśmy! — krzyknął Koronal. — Jest tu Nascimonte! I… na Panią, przyprowadził ze sobą chyba z połowę mieszkańców prowincji!

Karawana zatrzymała się na granicy szerokiej łąki porośniętej krótką, gęstą trawą, tak intensywnie zieloną, że jej zieleń sprawiała niemal wrażenie jakiegoś nieopisanego koloru, pochodzącego z samego krańca słonecznego spektrum. W jaskrawych promieniach słońca uroczystość powitania już się zaczęła, chyba z dziesięć tysięcy ludzi bawiło się jak okiem sięgnąć. Huczały wystrzały armatnie, sistirony i dwunastostrunowe galistany wygrywały piskliwe melodie, w powietrze biły dzienne fajerwerki, rysujące ostre, oszałamiające, czarne i fioletowe wzory na czystym, jasnym niebie. Wśród tłumów przechadzały się na szczudłach dwudziestostopowe postaci w wielkich maskach klaunów z wypukłymi czerwonymi czołami i gigantycznymi nosami. Z wysokich masztów zwisały sztandary ze znakiem gwiazdy, powiewając wesoło na rześkim letnim wietrzyku, orkiestry równocześnie z kilku estrad wygrywały hymny, marsze i chorały. Zebrała się tu prawdziwa armia żonglerów, do której najprawdopodobniej zagarnięto każdego w promieniu tysiąca mil, mającego jakiekolwiek pojęcie o tej sztuce. Maczugi, noże, maczety, płonące pochodnie, wesołe kolorowe piłeczki i w ogóle wszystko, czym tylko dało się żonglować, dosłownie przysłaniały niebo. Tak składano hołd ulubionej rozrywce Koronala. Po ponurym mroku Labiryntu było to najwspanialsze możliwe uwieńczenie objazdu: gorączkowe, oszałamiające, nieco bezsensowne i absolutnie rozkoszne.

W środku całego tego zamieszania, niedaleko miejsca, gdzie zatrzymał się ślizgacz, stał wysoki, kościsty mężczyzna w średnim wieku, o oczach błyszczących niezwykłym napięciem i ustach skrzywionych w najbardziej dobrotliwym uśmiechu. Był to Nascimonte, wielki posiadacz ziemski, który stał się bandytą, bandyta, który na powrót stał się wielkim posiadaczem ziemskim, niegdyś z własnego nadania diuk Turni Yornek i Bagien Zachodnich, teraz, nadaniem Lorda Valentine'a znacznie właściwiej zwany diukiem Ebersinul.

— Och, popatrz tylko! — krzyknęła Carabella, śmiejąc się tak, że ledwie mogła mówić. — Założył dla nas swój strój bandyty!

Uśmiechnięty, Valentine tylko skinął głową.

Gdy po raz pierwszy spotkał Nascimonte'a, w zapomnianych, zagubionych na pustyni na południe od Labiryntu ruinach miasta Metamorfów książę rabusiów ubrany był w przedziwną kamizelkę i legginsy z grubego, czerwonego futra jakiegoś pustynnego potwora oraz nieprawdopodobną, żółtą futrzaną czapę. To wtedy, zrujnowany, wyzuty z majątku dzięki jednej chwili beztroskie], niszczycielskiej zabawy zwolenników fałszywego Koronala, wędrujących przez jego ziemię, gdy uzurpator odbywał Wielki Objazd, Nascimonte zaczął rabować wędrujących pustynią podróżników. Teraz jego ziemie znów należały do niego i mógł się już ubierać, jeśli tylko chciał, w jedwabie i aksamity, mógł obwieszać się amuletami, maskami z piór i drogimi kamieniami wielkimi jak oczy, lecz teraz stał przed nimi w stroju, który nosił na wygnaniu. Nascimonte miał wyczucie chwili i Valentine pomyślał, że tak nostalgiczny wybór kostiumu tylko to potwierdza.

Lata minęły od czasu, kiedy widzieli się po raz ostatni. W odróżnieniu od większości ludzi, którzy stali u boku Valentine'a w ostatnich chwilach wojny o odzyskanie tronu, Nascimon te nie chciał stanowiska doradcy, nie zamieszkał na Górze Zamkowej; pragnął tylko wrócić na ziemie ojców u podnóża góry Ebersinul, u brzegów Jeziora Kości Słoniowej. Niełatwo było to sprawić, ponieważ ziemie te przejęli inni, po tym, jak jego nielegalnie ich pozbawiono, lecz administracja Lorda Valentine'a w pierwszych latach po odzyskaniu przez niego tronu wiele wysiłku poświęciła rozwiązywaniu takich właśnie problemów i w końcu Nascimonte odzyskał wszystko, co niegdyś do niego należało.

Valentine nie pragnął niczego bardziej, niż wybiec ze ślizgacza i ucałować starego towarzysza broni. Protokół mu tego, oczywiście, zabraniał; nie mógł wmieszać się w rozbawione tłumy, jakby był jednym więcej wolnym obywatelem Majipooru. Musiał czekać, gdy tymczasem odbywała się podniosła ceremonia zbiórki jego osobistej gwardii. Wielki, potężny, kosmaty Skandar, Zalzan Kavol, który był jej dowódcą, gestykulował uroczyście wszystkimi swymi czterema rękami, podczas gdy mężczyźni i kobiety w robiących wielkie wrażenie zielono-złotych mundurach wybiegali ze ślizgaczy i formowali żywy mur, mający za zadanie powstrzymać ciekawych obywateli. Potem orkiestra odegrała królewski hymn — i nie tylko — aż w końcu Sleet i Tunigorn podeszli do królewskiego ślizgacza i otworzyli drzwi, umożliwiając tym samym Koronalowi i jego małżonce wyjście w złote ciepło dnia Wreszcie, trzymając Carabellę pod rękę, Valentine mógł przejść między dwoma rzędami gwardzistów pół drogi do Nascimonte'a i tam czekać na księcia, który ruszył w ich kierunku, podszedł do nich, pochylił głowę w pokłonie, uczynił znak gwiazdy i jeszcze raz uroczyście skłonił się Carabelli…