Valentine roześmiał się, zrobił krok naprzód i chwycił chudego, starego bandytę w objęcia, a potem razem przeszli wśród rozstępujących się tłumów w stronę trybuny honorowej, górującej nad terenami, na których odbywała się zabawa.
Rozpoczęła się wielka defilada, typowa dla wizyt Koronala odbywającego Wielki Objazd, z muzykami, żonglerami, akrobatami, tancerzami, klaunami i najprzeróżniejszymi dzikimi i przerażającymi zwierzętami, które w rzeczywistości wcale nie były dzikie, lecz hodowane ze względu na swą łagodność. Po artystach nadeszli zwykli obywatele, maszerując wielką nie uporządkowaną falą i krzycząc: “Valentine! Valentine! Lord Valentine!” Koronal zaś uśmiechał się, machał ręką, bił brawo i w ogóle zachowywał się tak, jak powinien zachowywać się Koronal podczas Wielkiego Objazdu, czyli promieniał wesołością i przekonaniem, że świat jest i pozostanie nie naruszony. To ostatnie sprawiało mu jednak nieoczekiwane trudności, mimo bowiem wrodzonej pogody ducha czarna chmura, która w Labiryncie rzuciła cień na jego duszę, nadal nad nią wisiała, sącząc poczucie beznadziejności. Lecz wyszkolenie przeważyło, więc Valentine śmiał się, machał i bił brawo godzinami.
Popołudnie minęło, nastrój święta zaczął ustępować, jak bowiem ludzie mają się radować niezmiennie, godzina za godziną, nawet w obecności Koronala? Fala podniecenia opadła i przyszła chwila, którą Valentine lubił najmniej, chwila, w której oczy wpatrzonych .w niego ludzi wyrażały już tylko gorączkową ciekawość, przypominającą mu, że władca jest pewnym rodzajem dziwoląga, świętym potworem, niezrozumiałym, a nawet przerażającym dla tych, którzy znają go wyłącznie jako tytuł, koronę, gronostajowy płaszcz, miejsce w historii. To także zniósł, aż wreszcie parada się skończyła i hałasy towarzyszące wesołej zabawie zmieniły się w szum wydawany przez zmęczone tłumy, brązowoczerwone cienie wydłużyły się, a powietrze oziębiło.
— Panie, czy jesteś gotów przejść do mego domu? — spytał Nascimonte.
— Sądzę, że już czas — odparł Valentine.
Rezydencja Nascimonte'a okazała się przedziwną i cudowną budowlą, spoczywającą na tle różowego granitu jak jakiś latający, choć pozbawiony skrzydeł stwór, który na moment przysiadł odpocząć, nim znowu wzniesie się w powietrze. W gruncie rzeczy był to namiot, lecz namiot tak ogromny i przedziwny, jakiego Valentine nie widział jeszcze nigdy. Trzydzieści, może czterdzieści smukłych masztów podtrzymywało wielkie, wywinięte na zewnątrz płachty gęsto tkanego ciemnego płótna, to wznoszące się nieprawdopodobnie wysoko, to znów opadające do samej ziemi, i znów wznoszące się, by utworzyć dach sąsiedniej komnaty. Wyglądało na to, że cały ten dom można było zwinąć w godzinę i przenieść w miejsce u podnóży jakiegoś innego wzgórza, ale jednak była w nim także siła i majestat — paradoksalnie, jego lekkość i delikatność sprawiały jednocześnie wrażenie solidności i trwałości.
Wnętrze wydawało się jeszcze bardziej trwałe i solidne. Grube dywany w stylu Milimornu, ciemnozielone, przeszywane szkarłatną nicią, naszyto na płótno sufitu, nadając mu żywą, ciekawą barwę; grube maszty owinięto lśniącą folią, na posadzce leżały bladofioletowe płytki, cienkie i starannie wypolerowane. Meble były proste — kanapy, długie masywne stoły, kilka staroświeckich szaf i szafek, niewiele więcej — lecz na swój sposób sprawiało to królewskie wrażenie.
— Czy dom twój przypomina ten, który spalili ludzie uzurpatora? — spytał Valentine, gdy wkrótce po wejściu do środka znalazł się z Nascimonte'em sam na sam.
— Pod względem konstrukcji jest identyczny, panie. Oryginalny dom zaprojektowany został sześćset lat temu przez pierwszego, najwybitniejszego Nascimonte'a. Odbudowaliśmy go według dawnych planów, nie zmieniając niczego. Odkupiłem część mebli od wierzycieli, inne skopiowałem. Plantacja także wygląda tak jak przedtem, nim tamci przybyli, upili się i zaczęli ją niszczyć. Odbudowałem tamę, osuszyłem pola, zasadziłem nowe sady: pięć lat bezustannej pracy i nareszcie opłakane skutki jednego strasznego tygodnia mogą pójść w niepamięć. Za to wszystko jestem ci winien wdzięczność, mój panie. Uczyniłeś mnie całością, a także świat uczyniłeś całością…
— I modlę się, by taki pozostał.
— Pozostanie, panie.
— Ach, czyżbyś był tego pewien, Nascimonte? Jesteś pewien, że nasze problemy już się skończyły?
— O jakie problemy ci chodzi, panie? — Nascimonte lekko dotknął ramienia Koronala i poprowadził go na szeroki ganek, z którego rozciągał się wspaniały widok na jego ziemie. W promieniach zachodzącego słońca i ciepłym żółtym blasku porozwieszanych wśród drzew lamp Valentine dostrzegł długi trawnik, zbiegający do wspaniale utrzymanych ogrodów i pól, za którymi znajdowało się Jezioro Kości Słoniowej; w jego jasnej powierzchni odbijały się zamazane, liczne szczyty oraz strome zbocza dominującej nad tym pejzażem góry Ebersinul. Z daleka dochodziły niewyraźne dźwięki muzyki, być może brzęk gardolanów i głosy śpiewające spokojną piosenkę, kończącą długie, spędzone na zabawie popołudnie. Wszystko, na co patrzył Valentine, było kwitnące i spokojne.
— Gdy widzisz to, panie, czy możesz uwierzyć, że gdzieś na świecie istnieją jakieś problemy?
— Doskonale cię rozumiem, stary przyjacielu. Ale nasz świat jest większy niż ziemia, którą ogarniasz wzrokiem, siedząc na ganku.
— To najspokojniejszy ze światów, panie.
— Taki był przez tysiące lat. Lecz jak długo jeszcze potrwa ten spokój?
Nascimonte obrzucił Valentine'a zdziwionym spojrzeniem, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
— Panie?
— Czyżby moje słowa zabrzmiały tak strasznie ponuro, Nascimonte?
— Nigdy nie widziałem cię tak zasępionego, panie. Niemal mógłbym uwierzyć, że znów wykonano tę samą sztuczkę, że pod tego, którego znałem, podstawiono fałszywego Valentine'a.
Koronal odpowiedział mu ledwie widocznym uśmiechem.
— Jestem prawdziwym Valentine'em. Lecz chyba bardzo zmęczonym.
— A więc proszę za mną. Wskażę ci twe pokoje, panie. Kolację podadzą, kiedy będziesz gotowy. Zjemy ją w rodzinnym gronie — będzie tylko paru gości z miasta, nie więcej niż dwudziestu, i trzydzieści osób z twego otoczenia…
— Po Labiryncie to rzeczywiście rodzinna kolacja — stwierdził lekko Valentine.
Ciemnymi, tajemniczymi korytarzami rezydencji poszedł za gospodarzem do osobnego skrzydła, stojącego na wysokiej, wschodniej krawędzi zbocza. Tam, strzeżone przez grupę Skandarów, wśród których znajdował się także Zalzan Kavol, mieściły się królewskie apartamenty. Valentine pożegnał się z Nascimonte'em, wszedł do środka i znalazł się sam na sam z Carabellą, rozkosznie wyciągniętą we wpuszczonej w posadzkę wannie z delikatnych, niebiesko-złotych płytek z Ni-moya. Jej smukłe ciało niemal całkowicie kryło się w dziwnej, wydającej trzaski mgiełce, unoszącej się znad powierzchni wody.
— To zdumiewające! — krzyknęła na jego widok. — Powinieneś wykąpać się ze mną, Valentinie!
— Nic nie sprawi mi większej przyjemności, pani.
Zdjął buty, zdarł z siebie kubrak, odrzucił tunikę i z westchnieniem ulgi wszedł do wanny. Woda, w której unosiły się lekkie bąbelki, sprawiała wrażenie naładowanej elektrycznością; kiedy się w niej zanurzył, dostrzegł, że z powierzchni bije delikatne światło. Przymknął oczy, wyciągnął się, oparł głowę na gładkiej krawędzi, przytulił Carabellę i przyciągnął ją ku sobie. Pocałował ją delikatnie w czoło. Kiedy się ku niemu odwracała, na powierzchni na moment ukazał się czubek jej małej, okrągłej piersi.