Выбрать главу

— Czy inni lordowie Góry Zamkowej również usuną się w cień?

— Nie będą mieli wyboru. — Valentine podał ramię małżonce. — Idziemy. Nascimonte czeka.

13

Ponieważ był to piąty dzień piątego tygodnia piątego miesiąca, święty dzień upamiętniający opuszczenie starej stolicy za morzem, Faraataa musiał najpierw dopełnić odpowiednich rytuałów, a potem dopiero mógł skontaktować się ze swymi agentami w sąsiednich prowincjach.

O tej porze roku w Piurifayne deszcz padał dwukrotnie w ciągu dnia, po raz pierwszy na godzinę przed świtem, po raz drugi o zmierzchu. Rytuał Velalisier wymagał mroku, lecz także suszy, więc Faraataa nakazał sobie ocknąć się o godzinie zwanej Godziną Szakala, w której słońce spoczywa na wschodzie, na Alhanroelu.

Nie budząc tych, którzy spali obok, wyszedł z prowizorycznego domku z wikliny, który zbudowali poprzedniego dnia — Faraataa wraz z towarzyszami bezustannie przenosili się z miejsca na miejsce, tak było bezpieczniej — i znikł w lesie. W powietrzu, wilgotnym i dusznym jak zawsze, nie czuć było jeszcze zapachu porannego deszczu.

W świetle gwiazd, przebijającym się gdzieniegdzie przez przerwy w chmurach, dostrzegał inne postacie zmierzające w głąb dżungli. Ignorował je, tak jak one ignorowały jego. Rytuał Velalisier odprawiano w samotności; był to prywatny wyraz wspólnego żalu. Nie mówiło się o nim, lecz po prostu wykonywało go w piątym dniu piątego tygodnia piątego miesiąca, a kiedy dzieci dorastały do odpowiedniego wieku, uczyły się go, lecz zawsze ze wstydem i smutkiem. Tak nakazywała tradycja.

Wszedł w las na przepisowe trzysta kroków. Znalazł się w gaju smukłych, wysokich gibaroonów, lecz tu nie mógłby pomodlić się w skupieniu, bo kępy świecących dzwoneczków zwisały z każdego odgałęzienia, z końca każdego konara, rzucając ostre, pomarańczowe światło. Niedaleko dostrzegł majestatyczne drzewo dwikka, stojące samotnie i kiedyś trafione piorunem; wielka wypalona w pniu blizna, porośnięta po brzegach świeżą czerwoną korą, wydała mu się odpowiednią świątynią. Światło dzwoneczków z pewnością tam nie dotrze.

Nagi, ukryty w rozłupanym drzewie dwikka, wykonał najpierw Pięć Zmian. Kości i mięśnie zaczęły się przemieszczać, komórki skóry zmodyfikowały swą budowę i najpierw stał się Czerwoną Kobietą, po niej Ślepym Gigantem, potem Ubiczowanym, w czwartej zmianie przyjął postać Ostatniego Króla, aż wreszcie, głęboko zaczerpnąwszy oddechu, wzywając na pomoc wszystkie swe moce, stał się Księciem, Który Nadejdzie. Dla Faraatay piąta zmiana była najtrudniejsza ze wszystkich — wymagała przekształcenia nie tylko ciała, lecz i duszy, którą należało oczyścić z nienawiści, z chęci zemsty, z pożądania zniszczenia. Książę, Który Nadejdzie, był ponad tym. Faraataa nie miał nadziei na osiągnięcie takiego spokoju kiedykolwiek. Wiedział, że jego duszę przepełnia wyłącznie nienawiść, pragnienie zemsty, chęć zniszczenia. By stać się Księciem, Który Nadejdzie, powinien najpierw opróżnić ją, aż zostałaby pusta łupina, a na to nie mógł sobie pozwolić. Lecz istniały sposoby, by mimo to osiągnąć pożądany stan ducha. Marzył więc o chwili, w której wszystko, do czego dążył, zostanie osiągnięte: wróg będzie zniszczony, opuszczone ziemie odzyskane, stare rytuały odnowione, świat narodzony na nowo. Wybiegł w przyszłość do owej epoki i pozwolił, by ogarnęła go radość. Wypędził z duszy wspomnienie porażki, wygnania, wszystkiego, co stracił je go lud. Widział ożywione ołtarze umarłego miasta. Wobec takiej wizji, czymże jest chęć zemsty? Nie istnieje wróg, którego nienawidzi się i niszczy. Dziwny, cudowny spokój ogarnął jego duszę. Nadszedł dzień odrodzenia, świat był znów szczęśliwy, ból znikł i Faraataa mógł odpocząć.

W tym momencie przyjął formę Księcia, Który Nadejdzie. Utrzymując ją z wysiłkiem, który z każdą chwilą stawał się mniejszy, ukląkł. Z kamieni i piór zbudował ołtarz. Złapał dwie jaszczurki i nocnego pełzającego bruula; z nich złożył ofiarę. Oddał Trzy Wody: ślinę, urynę i łzy. Z kamyków ułożył wał Velalisier. Przeszedł Cztery Smutki i Pięć Żalów. Ukląkł i jadł ziemię. Przed oczami pojawiła mu się wizja utraconego miasta: błękitny kamienny wał, domostwo króla, Miejsce Niezmienności, Stoły Bogów, sześć wielkich świątyń i siódma splugawiona, Świątynia Upadku, Droga Odejścia. Utrzymując, nadal z wysiłkiem, formę Księcia, Który Nadejdzie, opowiedział sobie historię upadku Velalisier. Doświadczając tej ponurej tragedii, czuł łaskę, czuł aurę Księcia, więc mógł rozważać stratę nie z bólem, lecz z prawdziwą miłością, dostrzegając w niej stadium wędrówki swego ludu, równie konieczne, co nieuniknione. Kiedy nabrał pewności, że potrafi przyjąć prawdę, pozwolił sobie zmienić formę i przechodząc przez postaci Ostatecznego Króla, Ubiczowanego, Ślepego Giganta, Czerwonej Kobiety wreszcie znów stał się Faraataa z Avendroyne.

Skończone.

Leżał z twarzą wtuloną w miękką, wilgotną ziemię, kiedy zaczął padać pierwszy poranny deszcz.

Po pewnym czasie wstał, zebrał kamyki i pióra z ołtarza i wrócił do chaty. Spokój Księcia, Który Nadejdzie nadal ogarniał jego duszę, lecz teraz walczył już z tą dobroczynną aurą: nadszedł czas, by wykonać codzienne obowiązki. Uczucia takie jak nienawiść, żądza zniszczenia i pragnienie zemsty mogą być obce duchowi Księcia, Który Nadejdzie, lecz są narzędziami nieodzownymi, by stworzyć jego królestwo.

Czekał przed chatą, aż z lasu, w którym każdy odprawiał swój prywatny rytuał, wróciło wystarczająco wielu jego zwolenników, by wejść w trans, w którym wzywał królów oceanów. Jeden po drugim jego ludzie zajmowali miejsca wokół niego: Aarisiim z ręką na prawym ramieniu Faraatay, Benuuiab z ręką na lewym, Siimii dotykający jego czoła, Miisiim łona; reszta stała w koncentrycznych kręgach wokół tej czwórki, trzymając się za ręce.

— Teraz! — powiedział Faraataa. Umysły złączyły się i posłały wezwanie.

Bracia na morzu!

Wysiłek był tak wielki, że Faraataa poczuł, iż nie może utrzymać kształtu, że zmienia się i przekształca bez udziału woli, jak dziecko, które dopiero uczy się świadomie kontrolować swe zdolności. Porósł piórami, wypuścił szpony i sześć straszliwych dziobów, stał się bilantonem, sigimoinem, prychającym z wściekłości, szalejącym bidlakiem. Jego towarzysze chwycili go mocniej, choć intensywność wysyłanego przezeń sygnału była tak wielka, że i ich formy zaczęły oscylować.

Bracia! Usłyszcie mnie! Pomóżcie mi!

Z przepastnych głębi wyłonił się obraz wielkich ciemnych skrzydeł, otwierających się i zamykających nad gigantycznymi ciałami. Głos jak tysiąc dzwoniących naraz dzwonów odpowiedział:

Słyszę cię, mały lądowy bracie.

To przemówił król oceanu Maazmoorn. Faraataa znał wszystkie, rozpoznawał je po muzyce ich umysłów. Maazmoorn — dzwony, Girouz — pieśń grzmotu, Sheitoon — powolne, żałosne bębny. W oceanach żyło kilkunastu wielkich królów, a każdy z nich dysponował głosem, którego nie sposób było z niczym pomylić.

Ponieś mnie, o królu Maazmoornie!

Przyjdź do mnie, mały lądowy bracie.

Faraataa poczuł otaczającą go siłę i poddał się jej; siła ta poruszyła go, uniosła. W jednej chwili znalazł się na morzu, w następnej w samym morzu, a potem on i Maazmoorn byli jednością. Ekstaza ogarnęła go całego; to połączenie, ta wspólnota były tak wspaniałe, że z łatwością mogły być końcem, rozkoszą większą niż wszystkie pragnienia… gdyby tylko na to pozwolił. Lecz wiedział, że nie pozwoli. Podstawy inteligencji króla oceanu same przypominały ocean: nieograniczony, wszechogarniający, nieskończenie głęboki. Faraataa, tonąc coraz głębiej i głębiej, zagubił się, lecz nie stracił świadomości tego, co pragnie osiągnąć. Opamiętał się, skupił umysł i z jądra ogromnej, ciepłej kołyski wysłał przekazy, które miał wysłać właśnie stąd.