— Wasza Wysokość? — przemówił Hornkast. — Wasza Wysokość, czy mnie słyszysz? Zamknij jedno oko, jeśli mnie słyszysz.
Żadnej odpowiedzi.
— Mimo wszystko sądzę, że mnie słyszysz, panie. I powiem ci jedno: wiemy, jak cierpisz. Nie każemy ci znosić tego cierpienia dużo dłużej. Obiecujemy ci to, Wasza Wysokość.
Cisza. Pontifex siedział nieruchomo. I nagle: “Życie! Ból! Śmierć!”
A potem jęki, bełkot, gwizdy i wrzaski, brzmiące jak pieśń zza grobu.
15
— …a to świątynia Pani — powiedział lord burmistrz Sambigel, wskazując na ogromną pionową ścianę wznoszącą się w niebo tuż za wschodnią granicą miasta. — Najświętszy z tego rodzaju przybytków na świecie, z wyjątkiem, oczywiście, samej Wyspy.
Valentine spojrzał na świątynię. Pobłyskiwała jak samotne białe oko w czarnej twarzy góry.
Upływał już czwarty miesiąc Wielkiego Objazdu. A może piąty, a może nawet szósty… Dni i tygodnie, miasta i prowincje, wszystko zaczęło mu się zlewać, mieszać. Tego dnia przyjechał do wielkiego portu Alaisor, położonego daleko na północno-zachodnim wybrzeżu Alhanroelu. Za sobą miał Treymone, Stoienzar, Vilimong, Estotilaup, Komoise… Miasto za miastem, wszystkie zlewały mu się w pamięci w jedną wielką metropolię, rozpostartą jak jakiś gąbczasty potwór, ogarniający Majipoor wieloma mackami.
Sambigel, niewysoki smagły mężczyzna z okalającym twarz wianuszkiem brody, gadał i gadał, witając Koronala najwymyślniejszymi komplementami. Valentine wpatrywał się w niego nie widzącym spojrzeniem, myśląc o wszystkim i o niczym. Najwymyślniejsze komplementy słyszał już wielokrotnie, w Kikil, w Steenorp, w Klai — niezapomniana chwila, miłość i wdzięczność ludu, przemawiający dumny z tego i zaszczycony czymś tam jeszcze. Tak. Zorientował się, że próbuje sobie przypomnieć, jakież to miasto z dumą prezentowało mu swe znikające jezioro. Może Simbilfant? A balet powietrzny, to chyba było w Montepulsiane, a może w Gharv? Złote pszczoły widział z całą pewnością w Bailemoona, ale łańcuch niebios? Arkilon? Sennamole?
Raz jeszcze spojrzał na wykutą w pionowej skale świątynię. Wywierała na nim wielkie wrażenie. Pragnął znaleźć się w niej w tym właśnie momencie; pragnął dolecieć na ten wyniosły szczyt na skrzydłach wiatru, płynąc na nim niczym wyschły liść.
Matko, pozwól mi odpocząć chwilę przy twym boku.
W mowie lorda burmistrza nastąpiła przerwa, a może właśnie skończył mówić? Valentine obrócił się ku Tunigornowi i powiedział:
— Dopilnuj, bym noc mógł spędzić w świątyni. Sambigel nie wydawał się zachwycony tym pomysłem.
— Miałem wrażenie, panie, że dziś wieczorem masz odwiedzić grób Lorda Stiamota, spotkać się z przedstawicielami władz miasta w Sali Topazów, a potem zjeść kolację w…
— Lord Stiamot czekał na me odwiedziny osiem tysięcy lat. Może zaczekać jeszcze jeden dzień.
— Oczywiście, panie. Będzie, jak zechcesz, panie. — Sambigel raz za razem układał ręce w znak gwiazdy. — Poinformuję przełożoną Ambergarde, że będziesz w nocy jej gościem. A teraz, jeśli pozwolisz, panie, chcielibyśmy zaprezentować ci naszą orkiestrę…
Orkiestra zagrała jakiś dziarski marsz. Z setek tysięcy gardeł wydobył się niewątpliwie niesłychanie podnoszący na duchu śpiew, lecz, niestety, Valentine nie zrozumiał z niego ani słowa. Stał cierpliwie, przyglądając się wielkiej masie ludzi, od czasu do czasu kiwając głową, uśmiechając się, raz i drugi patrząc w oczy jakiemuś zachwyconemu obywatelowi, który nigdy nie zapomni tego dnia. Nagle poczuł się całkowicie nierzeczywisty. Przecież wcale nie musi żyć. Najzupełniej wystarczyłaby rzeźba albo jakaś sprytna kukła; nadawałaby się nawet figura woskowa, jedna z tych, które widział pewnej świątecznej nocy dawno temu w Pidruid. Jakie byłoby to użyteczne — przysyłać ludziom z podobnych okazji jakąś imitację Koronala, zdolną słuchać uważnie i uśmiechać się z podziwem, machać wesoło ręką, a może nawet wyrazić wdzięczność kilkoma płynącymi z głębi serca słowami…
Kątem oka dostrzegł, że Carabella przygląda mu się z wyraźną obawą. Charakterystycznym gestem prawej ręki ze specyficznie ułożonymi dwoma palcami — był to ich prywatny znak — zasygnalizował jej, że nie dzieje się nic złego, lecz na twarzy miała nadal wyraz niepokoju. Nagle wydało mu się, że Tunigorn i Lisamon Hultin zbliżyli się do niego tak, iż we troje niemal się do siebie tulili. Czyżby spodziewali się, że upadnie, i chcieli go podtrzymać? Na wąsy Confalume'a, boją się, że zemdleje, tak jak w Labiryncie?
Wyprostował się: machnięcie ręką, uśmiech, skłonienie głowy, machnięcie ręką, skłonienie głowy, uśmiech… Nie zdarzy się tu nic złego. Nic. Tylko czy ta ceremonia nigdy się nie skończy?
Trwała jeszcze pół godziny, lecz wreszcie się skończyła i Koronal wraz z towarzyszącą mu grupą ludzi, korzystając z podziemnego przejścia, dotarł szybko do wyznaczonych im pokoi w osobnym skrzydle pałacu burmistrza, stojącego po przeciwnej stronie placu. Kiedy zostali sami, Carabella powiedziała:
— Tam na placu miałam wrażenie, że zachorowałeś, Valentinie.
Odpowiedział jej tak beztroskim tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć:
— Jeśli nuda jest chorobą, to rzeczywiście, omal nie zachorowałem.
Carabella milczała przez chwilę, a potem spytała:
— Czy nie da się uniknąć kontynuowania objazdu?
— Wiesz, że nie mam wyboru?
— Boje się o ciebie.
— Czemu, Carabello?
— Są chwile, w których niemal cię nie poznaję. Kim jest ten ponury, skryty mężczyzna, śpiący w moim łóżku? Co stało się z Valentine'em, którego poznałam w Pidruid?
— Stoi obok ciebie.
— Tak, lecz ukryty, jak kryje się słońce, kiedy pada na nie cień księżyca. Jaki to cień padł na ciebie, Valentinie? Jaki to cień padł na świat? Coś dziwnego przydarzyło ci się w Labiryncie. Co to było? Co się stało?
— Labirynt mnie przygnębia, Carabello. Być może czuję się w nim uwięziony, pogrzebany, zmiażdżony… — Valentine potrząsnął głową. — Zdarzyło się tam coś dziwnego, to prawda. Ale Labirynt pozostał już daleko za nami. Gdy wkroczyłem na szczęśliwsze ziemie, odzyskałem moje dawne ja. Znów potrafię się cieszyć, kochanie, i…
— Być może zdołasz oszukać siebie, ale mnie z pewnością nie. Objazd cię nie raduje, nie teraz. Na początku chłonąłeś wszystkie wrażenia, jakbyś nigdy nie miał się nimi nasycić, chciałeś pojechać wszędzie, zobaczyć wszystko, poznać to, co tylko zdołasz poznać… ale nie teraz. Widzę to w twoich oczach, w twej twarzy. Chodzisz po świecie niczym we śnie. Przecież nie zaprzeczysz!
— Nie zaprzeczę, że czuję się zmęczony.
— A więc przerwij objazd! Powróć na Górę, którą kochasz i na której zawsze czułeś się szczęśliwy.
— Jestem Koronalem. Świętym obowiązkiem Koronala jest pokazywać się ludziom, którymi rządzi. Jestem im to winien.
— Co więc jesteś winien sobie? Valentine wzruszył ramionami.
— Błagam cię, moja ukochana! Nawet jeśli czuję nudę — a nudzę się, nie mam zamiaru temu zaprzeczać, we śnie słyszę mowy, widzę nie kończące się szeregi żonglerów i akrobatów — to… no, przecież nikt jeszcze nie umarł z nudów! Odbycie objazdu jest moim obowiązkiem. Muszę go wypełnić.
— A więc przynajmniej dajmy spokój Zimroelowi. Jeden kontynent to i tak za dużo. Na Górę Zamkową wracać będziesz całe miesiące — jeśli zamierzasz zatrzymywać się po drodze w każdym większym mieście. A Zimroel? Piliplok, Ni-moya, Tilomon, Narabal, Pidruid… wystarczyłoby tego na lata, Valentinie!