Odwrócił się, mówiąc:
— Kiedy zacząłem wygłaszać toast, myślałem o tym, co właśnie powiedział Najwyższy Rzecznik Hornkast: Koronal jest światem, a świat jest Koronalem. I nagle sam stałem się Majipoorem. Moją duszę wypełniło wszystko, co dzieje się w każdym zakątku naszego świata.
— Doświadczałeś tego wcześniej — przypomniała mu Tisana. — W snach, które dla ciebie tłumaczyłam; kiedy mówiłeś, że widziałeś dwadzieścia miliardów złotych nici wyrastających z ziemi i że trzymałeś je wszystkie w prawej dłoni. Miałeś i inny sen, w którym rozłożyłeś ramiona i objąłeś świat…
— Teraz było inaczej. Tym razem świat się rozpadał.
— Jak to: rozpadał?
— Dosłownie. Rozpadał na kawałki. Nie pozostało nic oprócz morza czerni, w które runąłem…
— Hornkast powiedział prawdę. — Tisana kontynuowała cicho. — To ty jesteś światem, władco. Mroczna wiedza znajduje drogę do twej duszy, pochodzi zaś z powietrza całej planety. To przesłanie — nie od Pani, nie od Króla, lecz od całego świata.
Valentine zerknął na Vroona.
— Co na to powiesz, Deliamberze?
— Znam Tisanę chyba od pięćdziesięciu lat i jeszcze nie słyszałem, by powiedziała głupstwo.
— A więc będziemy mieli wojnę.
— Sądzę, że już się zaczęła — oznajmił czarownik.
2
Hissune długo jeszcze nie mógł sobie wybaczyć, że spóźnił się na ucztę. Pierwsza oficjalna okazja od czasu, gdy znalazł się w bezpośrednim otoczeniu Lorda Valentine'a, i nie potrafił przybyć na czas!
Częściowo była to wina jego siostry Ailimoor. Kiedy jak najszybciej usiłował ubrać się w piękny, uroczysty strój, biegała wokół niego, strzepując niewidzialne pyłki i wygładzając niewidoczne zmarszczki materiału, poprawiała wiszący mu na ramionach łańcuch, martwiła się długością i krojem tuniki, na wyczyszczonych do połysku butach znajdowała plamki, których nie potrafiłby znaleźć nikt oprócz niej. Ailimoor miała piętnaście lat: trudny wiek u dziewczyny — Hissune miał czasami wrażenie, że u dziewczyn każdy wiek jest trudny — i ostatnio starała się wszystkim rządzić, na każdy temat miała własne zdanie, w nieskończoność deliberowała nad nieważnymi, domowymi drobiazgami.
Tak więc to Ailimoor, bardzo się starając, by na przyjęciu ku czci Koronala jej brat pojawił się doskonały pod każdym względem, sprawiła, że mógł się na nie spóźnić. Miał wrażenie, że przez dobre dwadzieścia minut przesuwała emblemat urzędu — mały znak gwiazdy, który powinien nosić na lewym ramieniu zaczepiony o ogniwo łańcucha — milimetr w jedną stronę, ułamek milimetra w drugą, aż wreszcie powiedziała:
— Dobrze. Lepiej nie będzie. No, jak ci się podoba?
Podniosła swoje stare ręczne lusterko, zmatowiałe, zardzewiałe i wytarte, i potrzymała je przed nim. Hissune dostrzegł swój niewyraźny, zniekształcony obraz. Był zmieniony nie do poznania, dostojny, wspaniały, jakby żywcem wyjęty z jakiegoś historycznego obrazu. Strój wydawał mu się teatralny, maskaradowy, nierzeczywisty, choć — czego był świadomy — napełnił mu duszę nowym poczuciem dostojeństwa i władzy. Jakie to dziwne, pomyślał, że wykonane w pośpiechu dzieło drogiego krawca z Placu Masek potrafi tak natychmiast zmienić osobowość. Nie czuł się już Hissune'em — obdartym, ale zaradnym ulicznikiem, nie czuł się Hissune'em — niepewnym siebie młodym urzędnikiem, był teraz Hissune'em-sroką, Hissune'em-pawiem, Hissune'em — dumnym przyjacielem Koronala.
A także Hissune'em-spóźnialskim. Jeśli się pośpieszę, pomyślał, mogę jeszcze dotrzeć do Wielkiej Sali Pontifexa na czas.
Ale właśnie wtedy jego matka, Elsinome, powróciła z pracy, co spowodowało kolejne niewielkie opóźnienie. Weszła do pokoju — drobna, ciemnowłosa kobieta — i spojrzała na niego z przestrachem i zdumieniem, jakby dostrzegła schwytaną przez kogoś i uwolnioną w ich skromnym mieszkanku kometę. Jej oczy płonęły, twarz jaśniała w sposób, jakiego nigdy nie widział.
— Jakże wspaniale wyglądasz, Hissunie! Jak wspaniale! Uśmiechnął się i wykonał piruet, by w pełni zademonstrować jej bogactwo stroju.
— To niemal absurd, prawda? Wyglądam jak rycerz, który właśnie zjechał z Góry Zamkowej.
— Wyglądasz jak książę! Wyglądasz jak Koronal!
— A tak, oczywiście, Lord Hissune! Ale do tego potrzebowałbym raczej futra z gronostai, eleganckiego zielonego kubraka i może jeszcze wielkiego błyszczącego wisiora ze znakiem gwiazdy na piersi. Na razie chyba wystarczy to, co już mam, prawda?
Roześmiała się i — mimo zmęczenia — przytuliła syna, porwała w objęcia, zakręciła w rytmie szalonego tańca. A potem uwolniła go ze słowami:
— Zrobiło się późno. Powinieneś już udać się na ucztę.
— Racja, powinienem. — Hissune ruszył w stronę drzwi. — Jakie to dziwne, prawda, mamo? Zasiąść na uczcie przy stole Koronala, siedzieć tuż przy Koronalu, odbyć wraz z nim wielki objazd, mieszkać na Górze Zamkowej…
— Tak, to bardzo dziwne — przytaknęła cicho Elsinome. Stanęły obok siebie: Elsinome, Aihmoor i jego najmłodsza siostra Maraune. Hissune uroczyście ucałował każdą z nich. Usuwał się, kiedy próbowały go objąć, bojąc się, by nie pogniotły mu szaty. Widział, jak na niego patrzyły: jakby był jakimś pomniejszym bóstwem, a już co najmniej Koronalem. Czuł się tak, jakby nie był członkiem tej rodziny, jakby nie był nim nigdy, jakby dziś po południu — i to tylko na chwilę — spadł z nieba do tego skromnego mieszkania. Czasami sam czuł się tu niemal jak przybysz, który nie przeżył w tych kilku małych pokojach w zewnętrznym kręgu Labiryntu osiemnastu lat życia, lecz zawsze był Hissune'em z Góry Zamkowej, rycerzem i wtajemniczonym, bywalcem na królewskim dworze, koneserem wszystkich jego rozkoszy.
Głupota. Szaleństwo. Nie możesz zapomnieć, kim jesteś i skąd się wziąłeś, powiedział do siebie.
Trudno jednak nie zastanawiać się nad zmianami, które nastąpiły w moim życiu, myślał, schodząc na poziom ulicy nie kończącymi się, kręconymi schodami. Tyle się zmieniło. Niegdyś wraz z matką pracowali na ulicach Labiryntu — ona zbierała korony u przechodzących szlachciców “na głodne dzieci”, on narzucał się turystom jako przewodnik, za pół rojala, obiecując pokazać wszystkie cuda podziemnego miasta. Teraz był młodym protegowanym Koronala, a ona, dzięki jego nowym kontaktom, opiekowała się piwniczką w kawiarni na Dziedzińcu Kul. A wszystko to dzięki szczęściu, dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu.
Lecz czy było to tylko szczęście? — pomyślał Hissune. Ileż to lat minęło od dnia, w którym jako dziesięcioletni chłopiec narzucił swoje usługi pewnemu wysokiemu jasnowłosemu mężczyźnie? Rzeczywiście, udało mu się, bo tym mężczyzną był nikt inny jak Koronal Lord Valentine, obalony i wygnany. Przybył do Labiryntu, szukając pomocy Pontifexa w działaniach mających na celu odzyskanie tronu.
Samo to mogło jednak doprowadzić go donikąd. Hissune często zapytywał sam siebie, co w nim było takiego, że Koronal zwrócił na niego uwagę, zapamiętał go, znalazł już po ponownym wstąpieniu na tron, zabrał z ulicy, dał pracę w Domu Kronik, a teraz oferował miejsce w gronie swych najbliższych współpracowników. Być może była to bezczelność? Dowcip, swoboda zachowania, brak szacunku dla wielkości, dla Koronalów i Pontifexów tego świata, wyjątkowa, jak na dziesięcioletniego chłopca, zdolność troszczenia się o siebie? Właśnie to musiało wywrzeć wrażenie na Lordzie Valentinie. Rycerze z Góry Zamkowej, myślał Hissune, są tacy grzeczni, mają tak dworskie maniery. Musiałem wydawać się mu bardziej obcy niż Ghayrog. Ale przecież w Labiryncie nie brakuje twardych dziesięcioletnich chłopaków. Każdy z nich mógł złapać Koronala za rękaw. Lecz to ja go złapałem. Szczęście. Szczęście.