Czy ma cofnąć się po własnych śladach, poszukać jakiegoś innego zejścia? To rozwiązanie wydawało się jeszcze gorsze. Ryzykować ponowny marsz po wijącej się beznadziejnie skalnej półce, przyklejonej do pionowej ściany, ryzykować upadek z trzystu jardów, czym zagraża każdy nieostrożny krok, pełznąć pod tymi upiornymi skalnymi nawisami, pod którymi czołgał się z nosem przy ziemi, mając nad głową zaledwie pół stopy wolnej przestrzeni… o, nie! Lepiej już powierzyć los osypisku, które widział przed sobą, niż wracać. Poza tym na górze czekał na niego ten stwór, ten yourhain, jedna z zagrażających im wszystkim bestii. Raz udało mu się uniknąć kłów jak sierpy i wygiętych pazurów… nie chciał zetknąć się z nimi powtórnie.
Używając pałki jak laski, Hissune ostrożnie postawił stopę na kamienistym zboczu.
Słońce świeciło jasno, raziło w oczy; byli nisko i nie chroniła ich warstwa chmur, otaczająca Górę pierścieniem powyżej połowy jej wysokości. Jaskrawe promienie odbijały się od ziaren miki znajdujących się w ostrym, pokrywającym zbocze granicie, oślepiały.
Hissune ostrożnie postawił nogę na zboczu, przenosząc na nią ciężar ciała. Nic się nie stało. Zrobił krok. I kolejny. I jeszcze jeden. Kilka drobnych odłamków poleciało w dół, odbijając promienie słońca jak lustra, obracając się i niknąc w oddali. Na razie nie miał jakoś wrażenia, by całe zbocze miało osunąć się pod jego ciężarem, więc szedł dalej. Kostki i kolana, obolałe od wczorajszego marszu po wysokiej, niebezpiecznej przełęczy, protestowały boleśnie przeciw konieczności spaceru w dół. Rzemienie plecaka odcinały mu ramiona od ciała. Czuł dokuczliwe pragnienie i lekki ból głowy — na tym zboczu Góry Zamkowej powietrze było mocno rozrzedzone. W chwilach takich jak ta żałował, że nie siedzi sobie bezpiecznie na Zamku, pochylony nad tekstami dotyczącymi prawa konstytucyjnego lub starożytnej historii Majipooru, do których studiowania zmuszano go przez ostatnie pół roku.
Uśmiechnął się, wspominając, jak zmęczony i znudzony marzył wyłącznie o tym, by oderwać się wreszcie od książek i spróbować znacznie bardziej interesującego testu na przetrwanie. Teraz akurat godziny spędzone w bibliotece Zamku podejrzanie wydawały mu się wręcz przyjemne, natomiast sprawdzian w terenie okazał się trudny, wręcz boleśnie trudny.
Podniósł wzrok. Słońce świeciło mocno, jakby zajmowało połowę nieba. Przysłonił oczy.
Minął już niemal rok od chwili, gdy opuścił Labirynt i mimo to nadal nie przyzwyczaił się jeszcze w pełni do widoku płonącego na niebie słońca, do ciepła jego promieni na skórze. Na ogół cieszyło go jego tajemne ciepło — bladość wyniesiona z Labiryntu już dawno ustąpiła ciemnozłotej opaleniźnie — lecz zdarzało się, że słońce budziło w nim strach, że pragnął uniknąć go, zagrzebać się głęboko pod powierzchnią ziemi; wystarczająco głęboko, by nigdy go już nie dotknęło.
Idiota. Głupek. To nie słońce jest twym wrogiem. Idź przed siebie.
Daleko na horyzoncie i nieco na zachód dostrzegł czarne wieże Erstud Wspaniałego. Plama szarego cienia po drugiej stronie to Hoikmar, z którego wyruszył. Hissune wyliczył, że udało mu się przejść całe dwadzieścia mil, dwadzieścia mil w upale, walcząc z pragnieniem, przez jeziora pyłu i prastare morze popiołów, po spiralnych schodach i polach dzwoniącej metalicznie pod butami lawy. Uniknął kassai, potwora o drżących czułkach i oczach jak wielkie białe talerze, który tropił go pół dnia. Uniknął vourhaina, pozostawiając mu fałszywy trop — zwierzę poszło za porzuconą przez niego tuniką, sam Hissune zaś przemknął się ścieżką zbyt wąską, by mogło go po niej tropić. Pozostało jeszcze pięć: malorn, zeil, weyhant, minmollitor, zytoon.
Dziwne nazwy. Dziwne bestie, nie występujące w stanie naturalnym, być może syntetyczne, jak wierzchowce stworzone przez zapomnianą czarodziejską naukę z pradawnych czasów. Po co tworzyć potwory? Po co wypuszczać je na wolność na Górze Zamkowej? Po to, by służyły sprawdzaniu zręczności, hartowaniu młodych potomków arystokratycznych rodów? Zastanowił się, co by się stało, gdyby weyhant albo zytoon pojawiły się tu nagle, zaatakowały go, nie przygotowanego, spoza głazów. “Zaatakują i mogą zranić, jeśli pozwolicie się zaskoczyć”. Zranić, tak — ale zabić? Jaki jest właściwie cel tej próby? Ma wyostrzyć instynkt przetrwania młodych rycerzy-kandydatów, czy też wyeliminować nie dość sprawnych? W tej chwili, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, trzydziestu kilku jego konkurentów znajdowało się na trzydziestomilowym terenie, na którym przeprowadzano próbę. Ilu z nich dożyje chwili wkroczenia do Erstud Wspaniałego?
Ale on, tak. Tego był absolutnie pewien.
Powoli, sprawdzając stabilność gruntu pałką, Hissune schodził w dół zbocza. Pierwsze nieszczęście przydarzyło mu się mniej więcej w połowie stoku. Wielki, bardzo pewnie wyglądający głaz okazał się niezwykle chwiejny; ustąpił zaledwie muśnięty stopą chłopca. Przez chwilę Hissune rozpaczliwie wymachiwał rękami, próbując utrzymać równowagę, a potem runął na ziemię. Pałka wyleciała mu z ręki, zboczeni potoczyła się niewielka lawina, prawa noga uwięzia aż po udo między dwiema skałkami ostrymi jak noże.
Udało mu się chwycić kamieni. Głazy, na których się opierał, ani drgnęły. Nogę przeszył mu ból, niczym płomień. Złamana? Zerwane ścięgna, naciągnięte mięśnie? Powoli, ostrożnie, spróbował ją wydobyć. Legginsy miał rozcięte od łydki po udo, z głębokiego skaleczenia obficie płynęła krew, ale nic gorszego chyba się nie stało; to i ból jąder od uderzenia spowoduje, że jutro pewnie trudno mu będzie chodzić.
Hissune odnalazł pałkę i ostrożnie ruszył przed siebie. Podłoże zmieniło się, wielkie potrzaskane głazy zastąpił drobny żwir — jeszcze bardziej zdradliwy. Musiał schodzić powoli, niemal tanecznym krokiem, stawiając stopy szeroko i rozsuwając nimi kamienie. Obolałe nogi protestowały przeciw takiemu wysiłkowi, lecz miał przynajmniej pewność, że się nie przewróci. Widział już dno doliny.
Poślizgnął się dwukrotnie. Za pierwszym razem odzyskał równowagę zaledwie po kilku stopach, za drugim przejechał po zboczu kilka jardów; od upadku na samo dno uratował się, wbijając pięty w żwir na kilka cali i rozpaczliwie łapiąc się go rękami.
Kiedy pozbierał się i wstał, stwierdził, ze zgubił sztylet. Szukał go przez jakiś czas wśród kamieni — bez powodzenia. W końcu tylko wzruszył ramionami i poszedł przed siebie.
Powiedział sobie, że sztylet i tak na nic by mu się nie przydał przeciw weyhantowi albo minmollitorowi. Będzie mu go tylko brakować przy wykopywaniu jadalnych bulw i obieraniu owoców.
Dno doliny było szerokie, kamieniste, suche i odpychające. Tu i tam rosły drzewa ghazan — niemal bezlistne, jak zwykłe powykręcane groteskowo, niczym z bólu. Nieco na wschód dostrzegł jednak inne drzewa: smukłe, wysokie, gęsto porośnięte liśćmi, skupione blisko siebie. Mogły oznaczać, że w ich pobliżu jest woda, ruszył więc w tamtym kierunku.
Okazało się, że lasek rośnie dalej, niż przypuszczał. Szedł przez godzinę i na pozór wcale się do niego nie zbliżył. Zraniona noga sztywniała mu z kroku na krok. W manierce zostało tylko kilka kropel wody. A kiedy wspiął się na grzbiet niewysokiego wzgórza, dostrzegł, że na przeciwległym zboczu czeka na niego malorn.
Było to stworzenie nieprawdopodobnej wręcz brzydoty: miękkie, okrągłe ciało, wspierające się na wyrastających z niego symetrycznie dziesięciu długich, potężnych nogach, wyginających się w kształt litery V i utrzymujących odwłok około jarda nad ziemią. Osiem z dziesięciu nóg kończyło się wielkimi, płaskimi łapami, a dwie przednie wyposażone były w szczypce i szpony. Lśniące czerwonawym blaskiem oczy biegły wokół całego ciała. Długi, zadarty ogon nabity był żądłami.