— Mógłbym cię zabić lustrem — powiedział malornowi Hissune. — Gdybyś się w nim zobaczył, zdechłbyś ze strachu.
Malorn syknął cicho i powoli podszedł do niego; szczęki poruszały się szybko, szczypce drgały. Hissune mocniej chwycił pałkę. Czekał. Nie ma się czego bać, powiedział sobie, byle tylko zachować spokój. Celem testu nie była śmierć testowanych, lecz nauczenie ich walki z najgroźniejszymi nawet przeciwnikami; być może także obserwowano ich zachowanie w trudnych sytuacjach.
Pozwolił malornowi zbliżyć się na dziesięć jardów. Podniósł kamień i rzucił nim, celując w pysk zwierzęcia. Malorn z łatwością uniknął ataku i jeszcze podszedł. Hissune niezdarnie skręcił w lewo, w stronę kotliny między dwoma wzgórzami — cofał się pod górę, trzymając pałkę oburącz. Malorn nie wydawał się szczególnie zręczny i szybki, lecz gdyby miał zaatakować, lepiej, by atakował pod górę.
— Hissune, to ty? — Jakiś głos rozległ się za jego plecami:
— Kto to? — odkrzyknął Hissune, nie oglądając się.
— Alsimir — odpowiedział rycerz-kandydat z Peritole, rok, może dwa lata starszy od niego.
— Nic ci nie jest?
— Zranił mnie. Żądłem.
— Bardzo źle?
— Ramię mi spuchło. Trucizna.
— Jeszcze chwilkę. Tylko…
— Uważaj. On skacze!
Rzeczywiście, malorn napinał łapy, przygotowywał się do skoku. Hissune czekał, stojąc pewnie na szeroko rozstawionych nogach, kołysząc się lekko na boki. Przez nieskończenie długą chwilę nie działo się nic. Był absolutnie spokojny. Nie pozwolił sobie na strach, na niepewność, na zastanawianie się nad tym, co będzie za chwilę.
Trwali tak nieruchomo i nagle malorn był już w powietrzu; skoczył, pracując potężnie ośmioma nogami. W tym samym momencie Hissune ruszył w jego kierunku, w dół zbocza; chciał, by bestia przeskoczyła nad nim. Malorn przeleciał mu tuż nad głową; chłopak padł na ziemię, unikając śmiertelnego uderzenia ogonem. Leżąc, pchnął trzymaną w obu dłoniach pałkę w górę, z całej siły wbijając ją w miękki brzuch. Rozległ się syk, jakby uciekało powietrze, potężne nogi zaczęły nagle wierzgać we wszystkich kierunkach. Pazury omal nie przeorały mu skóry.
Malorn wylądował na grzbiecie parę stóp dalej. Hissune podszedł do niego i tańcząc między wijącymi się konwulsyjnie łapami, jeszcze dwukrotnie uderzył go pałką w brzuch, po czym odstąpił. Zwierz nadal słabo się poruszał, Hissune znalazł więc największy głaz, jaki mógł podnieść, i cisnął nim w stwora. Łapy znieruchomiały. Hissune obrócił się, drżący już i spocony; musiał podeprzeć się pałką. Poczuł mdłości, żołądek strasznie mu zaciążył, lecz objawy te minęły po chwili.
Alsimir leżał piętnaście jardów dalej. Prawą dłoń zaciskał na lewym ramieniu, spuchniętym niemal dwukrotnie. Twarz miał zaczerwienioną, wzrok niezbyt przytomny. Hissune ukląkł obok niego.
— Daj mi sztylet — powiedział. — Swój zgubiłem.
— Jest tam — wskazał Alsimir.
Hissune szybko rozciął mu rękaw, obnażając widoczną tuż ponad łokciem ranę w kształcie gwiazdy. Czubkiem sztyletu przeciął ją na krzyż, ścisnął, aż pociekła krew, wyssał jej trochę, wypluł i znów nacisnął. Alsimir zadrżał, jęknął, krzyknął z bólu raz, a potem chyba jeszcze raz. Po kilku chwilach Hissune oczyścił ranę i zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu bandaża.
— Powinno wystarczyć — powiedział. — Przy odrobinie szczęścia jutro o tej porze będziesz już w Erstud, pod fachową opieką.
Alsimir z przerażeniem przypatrywał się martwemu malornowi.
— Próbowałem go obejść, jak ty. Nagle skoczył i zdołał mnie użądlić. Myślałem, że czeka, aż umrę, żeby mnie pożreć. Pojawiłeś się tak nagle…
Hissune zadrżał.
— Co za obrzydliwy stwór. Na rysunkach w podręczniku nie wyglądał nawet w połowie tak okropnie.
— Zabiłeś go?
— Chyba tak. Ciekawe, czy wolno nam zabijać te zwierzęta. Może instruktorzy potrzebują ich dla kolejnych testowanych grup?
— To ich problem — podsumował Alsimir. — Skoro wysyłają nas na spotkanie z nimi, nie powinni się dziwić, jeśli któreś zginie, przynajmniej od czasu do czasu. Na Panią, ależ to boli!
— Chodź. Pójdziemy razem aż do końca.
— Wiesz, że nie powinniśmy sobie pomagać.
— Nie powinniśmy, i co z tego? Myślałeś, że tak cię tu zostawię? Daj spokój. Jeśli chcą, mogą nas oblać. Zabiłem malorna, pomogłem rannemu… doskonale, zawaliłem egzamin. Ale dożyję jutra. I ty też.
Pomógł Alsimirowi wstać. Wspólnie, powoli, ruszyli w stronę odległych drzew. Znów zaczął drżeć, opóźniona reakcja na walkę. To upiorne stworzenie szybujące mu nad głową, pierścień czerwonych, wpatrzonych w niego oczu, grzechot szczęk, miękki, nie opancerzony brzuch… nieprędko zdoła o tym wszystkim zapomnieć.
Po chwili powolnego marszu znów nieco się uspokoił. Próbował wyobrazić sobie Lorda Valentine'a stającego oko w oko z malornami, zeilami i zytoonami w tej samej, zagubionej na krańcu świata dolinie; albo Elidatha, albo Diwisa, albo Miriganta. Z pewnością jako młodzi rycerze-kandydaci musieli przejść przez ten sam test; być może to ten sam malorn syczał i grzechotał szczękami na widok Lorda Valentine'a kiedyś, dwadzieścia lat temu. Wydało mu się to z lekka niedorzeczne — jak sztuka unikania takich bestii ma się do sztuki rządzenia? Niewątpliwie prędzej czy później dostrzegę ten związek, pomyślał. Na razie mam się czym martwić. Alsimir, zeil, weyhant, minmollitor, zytoon. Przy odrobinie szczęścia spotka tylko jedno, najwyżej dwa spośród nich — mało prawdopodobne było, by spotkał wszystkie siedem. Lecz od Erstud Wspaniałego dzieliło go jeszcze kilkanaście mil, a droga doń prowadziła przez suche, jałowe ziemie. Więc takie jest wesołe życie na Górze Zamkowej? Osiem godzin studiów nad wszystkimi dekretami każdego z Pontifexów i Koronalów od Dvorna do Tyeverasa, przerywanych wyłącznie krajoznawczymi wędrówkami w towarzystwie malornów i zytoonów. A uczty? A polowania? A spokojne wycieczki do parków i ogrodów zoologicznych? Hissune powoli przekonywał się, że gmin w sposób nieco zbyt romantyczny ocenia życie na Górze.
Spojrzał na Alsimira.
— Jak tam? — spytał.
— Ciągle jestem strasznie słaby. Ale opuchlizna jakby trochę zmalała.
— Przemyjemy ranę, gdy tylko dotrzemy do tych drzew. Tam musi być woda.
— Gdybyś się nie pojawił, umarłbym, wiesz? Hissune tylko wzruszył ramionami.
— Gdyby nie ja, zjawiłby się ktoś inny. Każdy wybrałby to zejście w dolinę.
Po dłuższej chwili Alsimir znów przemówił.
— Nie pojmuję, dlaczego zmuszają cię do tego wszystkiego.
— O co ci chodzi?
— Że każą ci trenować mimo ryzyka.
— Czemu nie. Wszyscy kandydaci muszą przejść ten test.
— Lord Valentine ma wobec ciebie specjalne plany. Słyszałem, jak w zeszłym tygodniu Diwis rozmawiał na ten temat ze Stasilanem.
— Czeka mnie wielka przyszłość, zgoda. Główny stajenny. Albo królewski psiarczyk.
— Mówię poważnie. Diwis jest o ciebie zazdrosny, wiesz? I boi się, bo jesteś faworytem Koronala. Sam Diwis chce być Koronalem, to żadna tajemnica. I sądzi, że wchodzisz mu w drogę.
— A ja sądzę, że masz gorączkę i majaczysz.
— Wierz mi. Uważa cię za zagrożenie, Hissunie.
— A nie powinien. Mam takie same szansę na zostanie Koronalem jak… jak on sam. Elidath jest wyznaczonym następcą Valentine'a. A przypadkiem wiem, że Lord Valentine ma zamiar być Koronalem tak długo, jak tylko się da.