Niemal przez godzinę Valentine wydawał rozkazy, aż wreszcie załatwiono chyba wszystkie natychmiastowe, wynikające z kryzysu niebezpieczeństwa. Często pytał Y-Uulisaana o radę i ekspert zawsze udzielał mu użytecznych informacji. Jest w tym człowieku coś dziwnie odpychającego, myślał Valentine, coś nieprzyjemnego, chłodnego, jest zbyt skryty, ale z pewnością zna rolnictwo Zimroelu na wylot i w ogóle mamy szczęście, że pojawił się w Alaisor w sam czas, by wyruszyć z Koronalem na Zimroel.
Mimo wszystko Valentine nie mógł obronić się przed dziwnym wrażeniem, że właśnie odbyte spotkanie nie miało żadnego praktycznego znaczenia. Wydał mnóstwo poleceń, rozesłał posłańców we wszystkie strony świata, wydał stanowcze, skuteczne rozkazy mające zapobiec rozprzestrzenianiu się zaraz, a jednak, a jednak… w końcu jest tylko śmiertelnym człowiekiem siedzącym w małej kabinie statku miotanego falami wielkiego oceanu, który w porównaniu z ogromem planety jest i tak nie więcej niż kałużą. W tej właśnie chwili niewidzialne organizmy sieją zarazę i śmierć na tysiącach akrów żyznych, rolniczych ziem i co poradzą jego odważne rozkazy na niepowstrzymany marsz tych sił zniszczenia? Po raz kolejny pogrążył się w nastroju beznadziejnej depresji, tak obcym jego naturze. Być może i ja zostałem jakoś zarażony, pomyślał. Być może zapadłem na zarazę, która pozbawiła mnie nadziei, pogody, optymizmu i skazała na dokonanie życia w goryczy i żalu.
Zamknął oczy. Pod powiekami raz jeszcze pojawił mu się obraz ze snu, który miał w Labiryncie; snu, który będzie prześladować go na wieki: szerokie szczeliny rozcinające solidne fundamenty świata, wielkie płyty lądu wznoszące się i zderzające, a w środku tego wszystkiego on, który rozpaczliwie próbuje nie dopuścić do rozpadu świata. I przegrywa, przegrywa, przegrywa.
Czyżby ciążyło na mnie jakieś przekleństwo? — spytał sam siebie. Dlaczego właśnie ja spośród tysięcy dotychczasowych Koronalów panuję podczas zagłady mego świata?
Spojrzał w głąb swej duszy i nie znalazł w niej żadnego mrocznego grzechu, który mógłby ściągnąć gniew Bogini na niego i na Majipoor. Nie pożądał tronu, nie spiskował, by obalić brata, nie nadużył swej potęgi, której w ogóle nie spodziewał się nigdy posiąść, nie…
Nie…
Nie…
Gniewnie potrząsnął głową. Co za idiotyzm, co za marnowanie duchowych zasobów! Na farmach pojawiły się pewne kłopoty, miał kilka koszmarów; co za głupota wyciągać z tego wnioski o jakiejś kosmicznej zagładzie. W końcu wszystko się jakoś ułoży. Zarazy zbóż zostaną pokonane. Jego rządy historia określi jako niezwykle trudne — oczywiście! — lecz także jako pełne harmonii, równowagi, szczęścia. Jesteś dobrym władcą, powiedział sobie. Jesteś dobrym człowiekiem. Nie masz powodu, by w siebie wątpić.
Koronal wstał, opuścił kabinę, wyszedł na pokład. Nadszedł wczesny wieczór, wielkie brązowe słońce wisiało nad horyzontem nisko, na zachodzie, a na północy wstawał właśnie jeden z księżyców. Niebo było niezwykle barwne: kasztanowe, turkusowe, fioletowe, bursztynowe, złote. Nad horyzontem wisiała opaska chmur. Przez pewien czas stał samotnie przy relingu, głęboko oddychając przesyconym solą powietrzem. Wszystko skończy się dobrze, powtórzył w duchu, lecz poczuł, jak powoli znów zaczyna nim rządzić niepokój i przygnębienie. Wydawało mu się, że nie potrafi na dłużej uciec od tego nastroju. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się tak często pogrążać w ponurej rozpaczy. Nie poznawał tego Valentine'a, którym stał się ostatnio, przygnębionego, stale pogrążonego w smutku. Sam sobie stał się obcy.
— Valentine?
Podeszła do niego Carabella. Zmusił się, by odrzucić od siebie żale, uśmiechnął się i podał jej dłoń.
— Jaki piękny zachód słońca — powiedziała.
— Wspaniały. Jeden z najpiękniejszych w historii, choć mówią, że ładniejszy zdarzył się za rządów Lorda Confalume'a, czternastego dnia…
— Ten jest najlepszy, gdyż to my go obserwujemy i jesteśmy razem. — Ujęła ofiarowaną jej dłoń, stanęła obok niego w milczeniu. W tej chwili nie potrafił zrozumieć, jak zaledwie przed sekundą mógł być tak straszliwie ponury. Przecież wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Nagle Carabella spytała:
— Czy to nie smok morski, o tam?
— Smoki morskie nigdy nie pojawiały się na tych wodach, skarbie.
— A więc mam halucynacje. I w dodatku bardzo przekonujące. Nie widzisz go?
— Gdzie powinienem spojrzeć?
— Tam. Popatrz tam, gdzie kolory odbijają się w wodzie, aż cała jest fioletowa i złota. A teraz trochę w lewo. Tam. No tam!
Valentine zmrużył oczy, uważnie wpatrując się w ocean. Najpierw nie widział nic, potem pomyślał, że chyba widzi unoszony przez fale wielki kawał drewna; aż wreszcie promień słońca, przebiwszy się przez chmury, rozświetlił powierzchnię i wtedy dostrzegł z całą pewnością: smok morski, tak, niewątpliwie smok, samotny, płynący na północ.
Nagle poczuł chłód; przycisnął ramiona do piersi. Wiedział, że smoki morskie żyją wyłącznie w stadach, że okrążają świat znanymi trasami, że pojawiają się wyłącznie na południu, że wędrują z zachodu na wschód wzdłuż południowego wybrzeża Zimroelu, od Gihorny do Piliploku, potem na wschód, poniżej Wyspy Snu, koło upalnych, południowych brzegów Alhanroelu aż do bezpiecznych, wolnych od statków głębi Wielkiego Morza. A jednak widział smoka, samotnego i kierującego się na północ. Obserwował go, gdy stworzenie nagle rozwinęło wielkie skrzydła i poczęło uderzać nimi fale powoli, z determinacją, raz, drugi i trzeci, i jeszcze raz, jakby pragnęło dokonać niemożliwego, wznieść się w powietrze i niczym gigantyczny ptak ulecieć gdzieś w stronę pogrążonego w wiecznej mgle bieguna.
— Jakie to dziwne — szepnęła Carabella. — Widziałeś kiedyś, żeby smok tak się zachowywał?
— Nie. Nigdy. — Koronal zadrżał. — To omen, kolejny znak, Carabello. Co mają mi przekazać te znaki?
— Chodź. Napijemy się po kubku grzanego wina.
— Nie. Jeszcze nie.
Stał jak przyrośnięty do pokładu, z wytężeniem wpatrując się w sylwetkę widoczną na tle ciemnego morza w gasnącym świetle zmierzchu. Wielkie skrzydła uderzały w powierzchnię wody raz za razem, aż wreszcie smok zwinął je, wyprostował długą szyję, odrzucił wielki, trójkątny łeb i wydał z siebie niski, żałosny krzyk, rozdzierający mrok niczym odgłos rogu mgłowego. Potem zanurzył się pod powierzchnię. Znikł Koronalowi z oczu i nie pojawił się więcej.
4
Gdy tylko spadł deszcz — a o tej porze roku w Dolinie Prestimiona padało praktycznie bez przerwy — w powietrzu unosił się smród spalonych roślin i rozchodził z wiatrem. Kiedy Aximaan Threysz wchodziła do gmachu ratusza, troskliwie prowadzona pod rękę przez swą córkę, Heynok, czuła ich zapach nawet tu, o całe mile od najbliższej spalonej plantacji.
Przed smrodem nie było ucieczki. Zalał ziemię jak fala powodzi. Kwaśny, przenikliwy, przedzierał się przez każde drzwi, każde okno. Dostawał się do piwnic na wino, nasączając beczki. Śmierdziało nim podane na kolację mięso. Lgnął do ubrania, nie sposób go było uniknąć, przez pory skóry przesączał się do ciała i zatruwał je. Zatruwał nawet duszę, w to przynajmniej zaczęła właśnie wierzyć Aximaan Threysz. Gdy wreszcie przyjdzie jej czas, czas powrotu do Źródła — jeśli w ogóle zostanie kiedyś uwolniona od ciężaru życia — pewna była, że strażnicy mostu zatrzymają ją i chłodno zawrócą, mówiąc z pogardą: “Nie chcemy tu zapachu tak złego jak twój, stara kobieto. Odziej się z powrotem w swe ciało i odejdź!”