Hissune wyszedł na mały, brudny placyk przed domem. Przed nim rozciągały się wąskie, kręte uliczki Dziedzińca Guadelooma, gdzie przeżył całe swe życie. Ponad jego głową wznosiły się zrujnowane budynki, tysiącletnie, pochylone ze starości, formowały zewnętrzny krąg tego świata. W ostrym białym świetle, aż zbyt jaskrawym, trzeszczącym niemal od elektrycznego napięcia (cały ten krąg Labiryntu skąpany był w jednakowym jaskrawym blasku, jakże różnym od łagodnego, złotozielonego światła słońca, którego nie oglądano nigdy w podziemnym mieście) obdrapane, szare mury starych gmachów emanowały straszliwym zmęczeniem, jakby sam kamień czuł wyczerpanie. Hissune zastanawiał się, dlaczego nigdy przedtem nie dostrzegł, jak brudne i zaniedbane jest miejsce, w którym mieszka.
Przez plac przelewały się tłumy. Niewielu mieszkańców Dziedzińca Guadelooma spędzało wieczory w swych mrocznych, maleńkich mieszkankach. Ludzie woleli raczej wyjść na plac i kręcić się po nim bez celu w chaotycznej, przypadkowej procesji. Hissune w swym lśniącym nowością ubraniu przebijał się przez tłum, mając wrażenie, że każdy, z kim spotkał się kiedyś w życiu, zastępuje mu teraz drogę, gapi się na niego, kpi z niego, krzywi się na jego widok. Dostrzegł Vanimoona, który był z nim w jednym wieku z dokładnością niemal co do godziny. Kiedyś wydawał mu się bliski jak brat. Była tam także jego siostra, smukła mała dziewczynka o migdałowych oczach, która wcale nie wydawała się już taka mała, i Heluan, i jego trzech potężnych braci, i Nikkilone, i drobniutki, wiecznie skrzywiony Ghinset, i Vroon o oczach jak koraliki, sprzedający korzenie ghumba w polewie, i Confalume kieszonkowiec, i dwie stare siostry Ghayrożki, które wszyscy podejrzewali o to, że są Metamorfkami, w co sam Hissune nigdy nie potrafił uwierzyć. I ten, i ów, i jeszcze ktoś, a wszyscy gapili się na niego, wszyscy pytali go w milczeniu: Czemu się tak wystroiłeś, Hissunie? Skąd ta pompa, ta świetność?
Niepewnie szedł przez plac, z rozpaczą zdając sobie sprawę, że uczta już się prawdopodobnie zaczyna, że czeka go jeszcze bardzo daleka droga w dół i że wszyscy, których kiedykolwiek poznał, stoją przed nim z wytrzeszczonymi oczami.
Vanimoon pierwszy krzyknął:
— Dokąd się wybierasz, Hissunie? Na bal kostiumowy?
— Chyba raczej na Wyspę, zagrać w klipę z Panią!
— Nie! Zapoluje na smoki morskie z Pontifexem.
— Przepuśćcie mnie — poprosił cicho Hissune, bo już mocno na niego naciskali.
— Przepuśćcie go, przepuśćcie! — powtórzyli radosnym chórem dawni przyjaciele, ale nie odsunęli się.
— Skąd masz to wytworne ubranko? — spytał Ghisnet.
— Wypożyczył — stwierdził Heluan.
— Chyba raczej ukradł — powiedział jeden z braci Heluan.
— Znalazł pijanego rycerza w jednej z alejek i rozebrał do goła!
— Zejdźcie mi z drogi. — Hissune opanował się heroicznym wysiłkiem woli. — Mam coś ważnego do zrobienia.
— Coś ważnego! Coś ważnego!
— Ma audiencję u Pontifexa!
— Pontifex pewnie zrobi z Hissune'a księcia!
— Książę Hissune! Książę Hissune!
— A czemu nie Lord Hissune?
— Lord Hissune! Lord Hissune!
W ich głosach było coś wstrętnego. Otoczyli go, dziesięciu czy dwunastu, opanowani przez zawiść. Jego wspaniały strój, łańcuch na ramionach, epolety, buty, płaszcz — tego już było im za wiele, zbyt dobitnie świadczyło to o przepaści, jaka się między nimi otwarła. Za chwilę złapią go za tunikę, zaczną szarpać łańcuch. Hissune poczuł pierwsze dotknięcie paniki. Głupotą jest próbować wytłumaczyć coś tłumowi, a jeszcze większą głupotą jest próbować wyrwać się siłą. Oczywiście, nie należało się spodziewać, by policja Pontyfikatu patrolowała tę dzielnicę.
Vanimoon stał najbliżej. Właśnie sięgał ku Hissune'owi, jakby chciał go popchnąć. Hissune cofnął się, ale i tak brudne palce zostawiły smugi na zielonym materiale płaszcza. Nagle poczuł przypływ wściekłości.
— Nie waż się mnie dotykać! — krzyknął, czyniąc w złości znak smoka morskiego. — Niech żaden z was nie waży się mnie tknąć!
Vanimoon roześmiał się kpiąco i znów wyciągnął dłoń. Hissune błyskawicznie złapał go za nadgarstek i skręcił go z wielką siłą.
— Hej! Puść!
Zamiast puścić, Hissune poderwał ramię Vanimoona, wykręcił je i obrócił przeciwnika. Nie lubił bójek — był na nie za niski, za lekki, polegał raczej na sprycie i szybkości, nie na sile — lecz rozgniewany potrafił działać błyskawicznie. Czuł, że drży od nagłego przypływu energii. Niskim, napiętym głosem powiedział:
— Jeśli będę musiał, Vanimoonie, złamię ci rękę. Żadnemu z was nie wolno mnie dotknąć!
— Boli!
— Będziesz trzymał ręce przy sobie?
— Nie znasz się na żartach…
Hissune poderwał ramię tak wysoko, jak tylko się dało bez złamania.
— Wyrwę ci je, jeśli będę musiał.
— Puść… puść…
— Będziesz trzymać się z dala ode mnie?
— Tak! Dobrze!
Puścił Vanimoona i złapał oddech. Serce biło mu mocno, ciało ociekało potem; nie chciał nawet pomyśleć, jak teraz wygląda. I to po wszystkich troskliwych zabiegach Ailimoor!
Vanimoon cofnął się o krok; ponury, rozcierał nadgarstek.
— Boi się, że zabrudzę mu to jego ubranko. Nie chce mieć na sobie brudu zwykłych ludzi — powiedział.
— Słusznie. A teraz zejdź mi z drogi. I tak już się spóźniłem.
— Pewnie na ucztę z Koronalem, co?
— Jakbyś zgadł. Spóźniłem się na ucztę z Koronalem.
Vanimoon i inni wytrzeszczyli na niego oczy; miały one wyraz jednocześnie kpiący i przerażony. Hissune przecisnął się między nimi i ruszył przez plac.
Wieczór zaczął się bardzo źle, pomyślał.
3
Pewnego dnia późną wiosną, gdy słońce wydawało się wisieć nieruchomo nad Górą Zamkową, Koronal Lord Valentine radośnie galopował po usianych rozkwitającymi kwiatami łąkach przy południowym skrzydle Zamku.
Był sam, nie zabrał ze sobą nawet swej towarzyszki życia, Lady Carabelli. Członkowie rady protestowali stanowczo za każdym razem, gdy wyjeżdżał gdziekolwiek bez ochrony, nawet gdy działo się to w obrębie Zamku, nie mówiąc już o otaczających go terenach. Gdy tylko pojawiał się ten problem, Elidath uderzał zaciśniętą pięścią w dłoń, a Tunigorn prostował się na całą wysokość, jakby miał zamiar zagrodzić Valentine'owi drogę własnym ciałem. Z kolei mały Sleet, czerwony z wściekłości, przypominał Koronalowi, że wrogowie już raz go pokonali i mogą pokonać po raz drugi.
— Przecież na Górze Zamkowej będę z pewnością bezpieczny — upierał się Valentine.
Lecz oni zawsze stawiali na swoim — aż do dziś. Twierdzili, że najważniejsze jest bezpieczeństwo Koronala Majipooru. Gdziekolwiek więc wyjeżdżał Lord Valentine, zawsze byli przy nim Elidath albo Tunigorn, albo Stasilane — tak jak wówczas, gdy bawili się razem, będąc dziećmi — a w dodatku, zachowując pełen szacunku dystans, jechało za nimi bezustannie kilku członków jego osobistej ochrony.
Tym razem jednak Valentine'owi udało się zmylić czujność wszystkich. Nie był całkiem pewien, jak tego dokonał, lecz kiedy późnym rankiem opadła go nieodparta chęć, by gdzieś wyjechać, poszedł po prostu do znajdujących się w południowym skrzydle stajni, bez pomocy chłopca stajennego osiodłał wierzchowca, przejechał po wyłożonym zielonymi ceramicznymi kafelkami, dziwnie pustym Placu Dizimaule'a i dalej, pod łukiem bramy, na wspaniałe pola leżące po obu stronach gościńca Grand Calintane. Nikt go nie zatrzymał. Nikt go nawet nie zawołał. Czuł się tak, jakby za pomocą jakiejś czarodziejskiej sztuczki stał się niewidzialny.