Potem podniósł wzrok i spojrzał na zgromadzonych w sali mężczyzn, zatrzymując spojrzenie na Nimianie, Manganocie i diuku Halanksie, a potem, przez długą chwilę, wpatrywał się w oczy Diwisa, który odpowiedział mu nieruchomym spojrzeniem i lekkim uśmiechem.
6
Samotny smok, który w tak przedziwny sposób o zmierzchu bił skrzydłami fale, był tylko pierwszą oznaką jeszcze dziwniejszych rzeczy, które miały się dopiero wydarzyć. W trzecim tygodniu podróży z Alaisor na Wyspę Snu całe stado tych stworzeń pojawiło się nagle na sterburcie statku “Lady Thiin”.
Pandelume, pilot, Skandarka o futrze w ciemnoniebieskim odcieniu, która zarabiała niegdyś na życie polując na smoki, dostrzegła je pierwsza o świcie, kiedy to z pokładu prowadziła obserwacje nawigacyjne. Poinformowała o nich Wielkiego Admirała Asenharta, który zasięgnął opinii Autifona Deliambera, Vroon zaś zdecydował się obudzić Lorda Valentine'a.
Koronal szybko wyszedł na pokład. Słońce wzeszło już na niebo znad Alhanroelu, rzucając na wodę długie cienie. Pilot wręczyła mu lunetę, a on szybko podniósł ją do oka i skierował na wskazane przez nią kształty, dalekie, poruszające się wśród oceanu.
Valentine patrzył, początkowo widząc tylko kołyszące się łagodnie morskie fale; potem obrócił lunetę lekko na północ, poprawił ostrość i dostrzegł stado — ciemne, wielkie kształty poruszające się w wodzie, płynące w ciasnym szyku, w dziwnym zapamiętaniu. Od czasu do czasu ponad wodę wynurzała się długa szyja, rozwijały wielkie skrzydła, drżące, rozpostarte ponad łagodną falą.
— Muszą ich być setki — powiedział zdumiony.
— Więcej niż setki, panie — odrzekła Pandelume. — Nigdy, nawet wtedy kiedy jeszcze na nie polowałam, nie widziałam tak wielkiego stada. Czy dostrzegasz królów? Jest ich przynajmniej pięciu. I kilka samców, niemal równie wielkich. I kilkanaście samic, i młode, zbyt wiele, by je zliczyć…
— Widzę — potwierdził Valentine. Pośrodku stada płynęła mała grupka stworów o monstrualnych wręcz rozmiarach, niemal całkowicie zanurzonych w wodzie; tylko ostre wyrostki na kręgosłupie widoczne były nad jej powierzchnią. — Powiedziałbym, że tych największych jest aż sześć. Ależ giganty. Są większe nawet od tego, który rozbił mój statek, “Brangalyn”, kiedy żeglowałem na Wyspę podczas wygnania. I płyną po wodach, na których wcześniej nigdy ich nie widziano! Co one tu robią? Asenharcie, słyszałeś kiedyś o stadzie, które pojawiłoby się po tej stronie Wyspy?
— Nigdy, panie — odparł poważnie Hjort. — Od trzydziestu lat pływam między Numinorem i Alaisor i nigdy nie widziałem tu smoka. Ani jednego! A teraz całe stado…
— Pani niech będą dzięki, że oddalają się od nas — odezwał się Sleet.
— Tylko dlaczego w ogóle tu są? — zainteresował się Valentine.
Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Cała ta historia zaprzeczała bowiem zdrowemu rozsądkowi — bo dlaczego właściwie trasy wędrówek smoków przez zamieszkane tereny Majipooru miałyby nagle zmienić się aż tak drastycznie? Od tysięcy lat ich stada z niezwykłą wręcz regularnością przemierzały te same, doskonale znane szlaki. Każde z nich, w swej długiej wędrówce wokół świata, obierało zawsze tę samą drogę — na swą zagładę, łowcy z Piliploku bowiem, wiedząc, gdzie szukać ofiar, spadali na nie, czyniąc wśród nich prawdziwą rzeź, a potem mięso smoków, mleko smoków, kości smoków, olej ze smoków sprzedawano na wolnym rynku — i to za ciężkie pieniądze. A smoki nadal wędrowały tak jak od stuleci. Różnica siły wiatru, temperatura wody, przebieg prądów morskich mogły sprawić, że zbaczały ze szlaku setki mil na wschód lub na zachód, być może dlatego, że gdzie indziej znaleźć mogły morskie stworzenia, którymi się żywiły, lecz podobnego temu odstępstwa od tradycji nie zauważono nigdy przedtem — stado smoków omijające Wyspę Snu od wschodu, zmierzające najwyraźniej ku regionom polarnym, zamiast przepłynąć na południe od wyspy i skierować się ku wybrzeżom Alhanroelu, by znaleźć się na Morzu Wielkim…
I nie chodziło tylko o jedno stado. W kilka dni później dostrzeżono inne — niewielką grupkę nie więcej niż trzydziestu smoków, bez gigantycznych królów, mijającą flotę w odległości mili, może dwóch mil. Za blisko — orzekł admirał Asenhart; statki wiozące na Wyspę Koronala i jego dwór nie miały na pokładzie żadnej cięższej broni, a smoki morskie to stworzenia o nieobliczalnym temperamencie i wielkiej sile, znane z tego, że bez wahania rozbijają bezbronne jednostki, które na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności weszły im w drogę.
Do końca podróży pozostało jeszcze sześć tygodni. Na wodach pełnych smoków te sześć tygodni wlokło się niemiłosiernie.
— Być może powinniśmy zawrócić i przepłynąć ocean w bardziej sprzyjających temu czasach — rzekł Tunigorn; do tej pory nie postawił stopy na pokładzie statku i ten środek lokomocji najwyraźniej nie przypadł mu do gustu.
Sleet także sprawiał wrażenie więcej niż nieszczęśliwego, Asenhart zaś wydawał się czymś zmartwiony, Carabella spędzała mnóstwo czasu smutnie wpatrzona w fale, jakby spodziewała się, że jakiś smok będzie próbował wypłynąć na powierzchnię tuż pod kilem “Lady Thiin”. Tylko Valentine, choć znał temperament smoków z doświadczenia — nie tylko roztrzaskały jego statek, lecz jeden z nich połknął go, co stanowiło niewątpliwie najbardziej niesamowitą spośród jego przygód na wygnaniu — nie chciał słyszeć o zawróceniu. Musi naradzić się z Panią, musi odwiedzić zagrożone zarazą tereny Zimroelu; powrót na Alhanroel równał się w jego przekonaniu ucieczce przed odpowiedzialnością. A w ogóle skąd pomysł, że te zabłąkane smoki morskie stanowią jakiekolwiek zagrożenie dla floty? Najwyraźniej bardzo szybko i zdecydowanie podążały tajemniczą drogą, którą same sobie wytyczyły, nie zwracając uwagi na statki, jakie przypadkowo znalazły się w pobliżu.
Mimo to w tydzień po drugiej pojawiła się trzecia grupa smoków. Liczyła około pięćdziesięciu sztuk, wliczając w to trójkę gigantów.
— Mam wrażenie, że cała tegoroczna migracja kieruje się na północ — powiedziała Pandelume. Wyjaśniła, że istnieje kilkanaście różnych smoczych populacji, wędrujących w długich odstępach czasu dookoła świata. Nikt nie wie dokładnie, ile trwa taka podróż, lecz z pewnością są to dziesięciolecia. Populacje dzieliły się z kolei na stada, a każde ze stad poruszało się zawsze mniej więcej po tej samej trasie; najwyraźniej ta populacja skierowała się na nową, północną drogę.
Valentine odciągnął Deliambera na bok i spytał go, czy jego sztuka pozwala mu zrozumieć zmianę tras wędrówki smoków. Niezliczone macki drobnego Vroona splotły się we wzór, który Valentine już dawno nauczył się interpretować jako oznakę przygnębienia, lecz Deliamber powiedział tylko:
— Czuję w nich siłę, panie, a siła ta jest doprawdy wielka. Wiesz przecież, że smoki nie są po prostu bezrozumnymi zwierzętami.
— Wiem, że w tak wielkim ciele zamknięty może być równie wielki mózg.
— I tak jest rzeczywiście. Sięgam ku nim, wyczuwam ich obecność, a także determinację i dyscyplinę. Lecz jeśli chcesz się dowiedzieć, panie, o co im chodzi, dziś nie potrafię odpowiedzieć ci na to pytanie.
Valentine spróbował zlekceważyć niebezpieczeństwo.
— Zaśpiewajcie mi balladę o Lordzie Maliborze — poprosił Carabellę pewnego wieczora, gdy siedzieli przy kolacji. Spojrzała na niego, zaskoczona, ale kiedy nalegał, z uśmiechem wyjęła kieszonkową harfę i zagrała na niej wesołą, starą melodię: