Выбрать главу
Piękny i śmiały byt Lord Malibor Ze sztormem się mierzyć gotowy Porzucił zamku swojego schron I w morze się puścił na łowy
Żaglowiec wprzódy opatrzył swój A korab to był cud piękności Żagle ze złota szczerego miał A maszty ze słoniowej kości

Valentine przypomniał sobie słowa i dołączył do chóru.

Przy rumplu stanął Lord Malibor I w morskie wpatrzony bezmiary Smoka groźnego wyglądał wśród fal Potwora strasznego bez miary
I rzucił wyzwanie mu Lord Malibor A w głosie dźwięczała mu stal — Wystąp — zakrzyknął — i ze mną się zmierz O władco morskich fal.

Tunigorn, zmieszany, poruszył się w swym krześle. Obracając w ręku pełny kieliszek, wymruczał:

— Moim zdaniem, panie, ta pieśń może przynieść pecha.

— Nie obawiaj się. No, dalej, śpiewaj z nami — powiedział Valentine.

— Słyszę cię, zuchu — odpowie mu smok I płynie przez morskie odmęty Dwanaście mil długi, szeroki na trzy A wyższy niż dwa okręty.
Nieustraszony był Lord Malibor Bił dzielnie i walczył jak lew I odpowiadał ciosem na cios Strugami lała się krew

Pilot Pandelume weszła do mesy. Kiedy podchodziła do stołu Koronala, usłyszała słowa śpiewanej właśnie piosenki i jej porośnięta gęstym futrem twarz przybrała wyraz zdumienia. Valentine gestem zaprosił ją do chóru, ona jednak pozostała na uboczu, skrzywiona.

Lecz smoczy władcy to szczwany ród I biją się nie na żarty Mimo swej siły Lord Malibor Na koniec został pożarty.
Niech będzie przestrogą ponura ta pieśń Dla łowców z morskich kipieli Chodź dzielni, możecie swój żywot i wy Zakończyć w potwora gardzieli.

— O co chodzi, Pandelume? — spytał Valentine, kiedy przebrzmiały ostatnie frywolne wersy pieśni.

— Smoki, panie. Zbliżają się z południa.

— Ile ich jest?

— Wiele, panie, bardzo wiele.

— Widzicie! — wybuchł Tunigorn. — Wezwaliśmy je tą głupią pieśnią!

— A więc spróbujmy je nią odstraszyć — zaproponował Valentine. — Zacznijmy jeszcze raz od początku. — I grzmiącym głosem zanucił: 

Piękny i śmiały był Lord Malibor Ze sztormem się mierzyć gotowy…

 To nowe stado składało się z kilkuset sztuk — nie sposób było uwierzyć, że jest ich aż tyle, choć widziało się wszystko na własne oczy. Pośrodku płynęło dziewięciu królów. Valentine, zachowując pozory spokoju, czuł jednak ich grozę, wyczuwał bijące od nich niebezpieczeństwo, tak konkretne, że niemal namacalne. Minęły ich jednak, nie zbliżając się bardziej niż na trzy mile do statku; znikły na północy, płynęły pracowicie, jakby szukały skarbu.

W ciemnościach nocy, gdy Valentine spał, umysł mając, jak zwykle, otwarty w poszukiwaniu przewodnictwa, które dać mogą tylko sny, jego duszą zawładnęła dziwna wizja. W sercu przedziwnej równiny, pełnej kanciastych głazów i dziwnych, ospowatych drzew o sztywno wyprostowanych gałęziach mnóstwo ludzi tanecznym krokiem podąża ku dalekiemu morzu. On sam znajduje się pomiędzy nimi, jak oni ubrany w powiewne szaty z jakiegoś lekkiego materiału rozwiewanego nie istniejącym wiatrem — powietrze tu jest nieruchome. Żadna z widzianych wokół twarzy nie wydaje mu się znajoma, jednak nie czuje się obcy wśród obcych; wie, że jest blisko związany z tymi ludźmi, że są oni jego bliźnimi, że wiąże ich pielgrzymka, którą odprawiają od wielu miesięcy, być może od wielu lat. Teraz wreszcie zbliża się kres owej pielgrzymki.

Oto otwiera się przed nim morze, wielobarwne, lśniące; a jego powierzchnia faluje jakby poruszona masą stworzeń ukrytych pod nią lub być może wzburzona wiszącym ciężko na niebie księżycem. Na wybrzeże spadają wielkie fale niczym lśniące, kryształowe szpony, załamują się w całkowitej ciszy, muskają świecące bielą plaże, jakby nie były falami, lecz tylko cieniami fal. Dalej, poza niepokojem żywiołów, z oceanu wyłania się mroczna, gigantyczna sylwetka.

Smok morski zwany smokiem Lorda Kinnikena; mówią o nim, że jest największy spośród swego gatunku, że jest królem, którego nigdy nie musnął nawet harpun łowcy. Z jego wygiętego, łuskowatego grzbietu bije w ciemność jaskrawe światło; tajemniczy, lśniący, ametystowy blask wypełniający niebo, plamiący wodę ciemnym szkarłatem. Brzmi dźwięk dzwonów, głęboki, donośny — dzwony biją ciągłym, ponurym zewem, brzmiącym tak, jakby świat cały miał rozpaść się na połowy.

Smok wypływa na ląd; jego paszcza wygląda jak wrota jaskini.

— Nadeszła wreszcie moja godzina — mówi władca smoków — i teraz należycie do mnie.

Pielgrzymi zafascynowani i oszołomieni, zaczarowani wspaniałym, pulsującym, bijącym z niego blaskiem biegną przed siebie, ku niemu i ku otwartemu morzu.

— Tak. Tak. Chodźcie do mnie. Jestem królem oceanu Maazmoornem i należycie do mnie.

Smok wpływa na płyciznę, fale rozstępują się przed nim, z łatwością wypełza na plażę. Bicie dzwonów staje się jeszcze głośniejsze; nieubłagany, potężny dźwięk podbija świat i przyciska go swym ciężarem, z każdym ich uderzeniem powietrze staje się gęściejsze, cieplejsze, bardziej duszące. Król smoków rozpostarł dwie wielkie niczym skrzydła płetwy, wyrastające mu z karku; skrzydła wynoszą go na wilgotny piach. Wyciąga swe wielkie ciało na ląd, pierwszy spośród pielgrzymów jest przy nim, bez wahania wbiega na wielką łapę, znika… a za nim idą inni, nieskończona procesja istot dobrowolnie oddających się w ofierze, biegnących przed siebie, byle tylko spotkać się z królem smoków.

Wchodzą w jego wielką paszczę, nikną w niej, jest wśród nich sam Valentine, trafia tam, w głąb smoczego żołądka. Wkracza w sklepioną salę niewyobrażalnych wręcz rozmiarów, widzi, że zajmują ją legiony połkniętych, miliony, miliardy, ludzie i Skandarzy, i Vroonowie, i Hjortowie, i Liimenowie, i Su-suherisowie, i Ghayrogowie, wszystkie spośród wielu ras Majipooru.

A Maazmoorn prze przed siebie, jest już w głębi lądu i nadal pożera. Pożera cały świat, pożera, pożera i jeszcze raz pożera, pożera miasta i góry, pożera kontynenty i morza, pożera cały Majipoor, aż wreszcie nic już nie pozostaje; Maazmoorn leży owinięty wokół planety jak objedzony wąż, który pochłonął jakieś ogromne, kuliste stworzenie.

Dzwony biją pieśń tryumfu.

— Teraz wreszcie nadeszło moje królestwo.

Kiedy sen się skończył, Valentine nie ocknął się w pełni. Świadomie ześlizgnął się w środkowy sen, miejsce, w którym najpełniej wyczuwał i mógł odbierać przekazy; leżał, spokojny, cierpliwy, przeżywając sen, analizując go, próbując interpretować. A potem padło na niego pierwsze światło poranka. Świadomość powróciła. Obok niego leżała Carabella, przebudzona, obserwująca go uważnie. Objął ją, jego dłoń delikatnie, rozkosznie spoczęła na jej piersi.

— Miałeś przesłanie? — spytała.

— Nie. Nie czułem obecności Pani. Ani Króla. — Uśmiechnął się. — Zawsze wiesz, kiedy śnię, prawda?

— Widzę, kiedy nawiedza cię sen. Oczy poruszają ci się pod powiekami, wargi drżą, a nozdrza rozszerzają się jak u ściganego przez myśliwych zwierza.