— Czy wydawałem ci się zmartwiony?
— Ależ nie, nie. Być może najpierw trochę się zmarszczyłeś, ale potem uśmiechałeś się przez sen, uspokoiłeś się, jakbyś szedł na spotkanie losu, który w pełni zaakceptowałeś.
Valentine roześmiał się.
— Ach, a potem znów połknął mnie smok morski.
— Czy o tym śniłeś?
— Mniej więcej. Ale nie tak, jak zdarzyło się to rzeczywiście. Widziałem smoka Kinnikena, jak wypełza na brzeg; wszedłem wprost w niego. Jak chyba wszyscy na świecie. A potem on pożarł cały świat. — Potrafisz wytłumaczyć ten sen?
— Tylko oderwane fragmenty. Znaczenie jego całości nadal, mi umyka.
Wiedział, że zbyt proste byłoby tłumaczenie, że oto rozegrała się w jego wyobraźni prawdziwa scena z przeszłości, jakby włączył się do jakiejś rozrywkowej kostki i jeszcze raz przeżył to najdziwniejsze zdarzenie z lat wygnania, gdy rzeczywiście połknięty został przez smoka, który zatopił jego statek w pobliżu Archipelagu Rodamaunt. Lisamon Hultin, połknięta wraz z nim, wycięła im obojgu drogę na wolność przez ściany żołądka bestii. Nawet dziecko wie, że snów nie wolno tłumaczyć jako prostych ilustracji rzeczywistych zdarzeń. Lecz nie znajdował niczego na głębszym poziomie, z wyjątkiem interpretacji tak prostej, że aż trywialnej: że ruchy stad smoków, które zauważył ostatnio, to tylko kolejne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, w jakim znajduje się świat; że jakaś wielka siła zagraża stabilności społeczeństwa. Zdawał sobie z tego sprawę już wcześniej, nie potrzebował dodatkowych dowodów. Tylko dlaczego właśnie smoki? Jakie to obrazy ożyły w jego świadomości, przekształcając wielkie morskie stwory w zagrożenie zdolne pochłonąć świat? Carabella mówiła właśnie:
— Być może za bardzo się starasz. Poczekaj trochę — zrozumiesz wszystko, kiedy zajmiesz się czymś zupełnie innym. Co ty na to? Chodźmy na pokład!
Dni mijały. Nie zaobserwowali więcej stad, tylko kilka samotnych smoków, a w końcu i one znikły. W snach Valentine'a nie pojawiały się już przesycone grozą wizje. Morze było łagodne, niebo pogodne, błękitne, wiał sprzyjający, wschodni wiatr. Valentine spędzał wiele czasu samotnie, na pokładzie dziobowym, wpatrując się w morze, i wreszcie nadszedł dzień, kiedy z pustki wyłoniły się olśniewająco białe, strome brzegi Wyspy Snu, najświętszego, najbardziej pokojowego miejsca na Majipoorze — to tu mieściło się sanktuarium współczującej wszystkim żywym istotom Pani.
7
Posiadłość praktycznie całkowicie się wyludniła. Wszyscy robotnicy opuścili farmę Etowana Elakki, a także większość służby. Nikt nie zatroszczył się o złożenie formalnego wymówienia, choć gwarantowałoby to odebranie zaległej pensji; ludzie po prostu odchodzili, jakby przerażała ich perspektywa pozostania w nawiedzonej plagą prowincji choćby o godzinę dłużej, jakby spodziewali się, że wiedząc o tym, iż zamierzają odejść, znajdzie sposób na zmuszenie ich do pozostania.
Simoost — Ghayrog zarządca — pozostał lojalny, lojalna pozostała także jego żona Xhama, kucharka Etowana Elakki. Zostali przy nim także dwaj czy trzej służący, a także kilku ogrodników. Etowan Elacca niezbyt przejął się ucieczką innych — w gruncie rzeczy nie mieli do roboty nic sensownego, pomijając już ten prosty fakt, że bez zbiorów trafiających na rynek nie mógł im właściwie zapłacić. A wkrótce problemem stałoby się nawet ich wyżywienie, przynajmniej jeśli to, co słyszał o szerzącym się w prowincji głodzie, było prawdą. Mimo wszystko fakt, iż został tak bezceremonialnie opuszczony, sprawił mu przykrość. Był ich panem, był odpowiedzialny za ich życie, był skłonny pomagać swym ludziom tak długo, jak długo będzie miał odpowiednie ku temu środki. Dlaczego więc odeszli tak chętnie? Jaką mieli nadzieję ci robotnicy rolni i ogrodnicy na znalezienie pracy w rolniczym regionie Falkynkip, gdzie — o czym był przekonany — właśnie się udali? Dziwne też było obserwować farmę tak pustą, gdy niegdyś od samego rana tyle się tu działo! Etowan Elacca czuł się jak król, którego poddani zrezygnowali z obywatelstwa jego królestwa i wyemigrowali do jakiegoś odległego kraju, pozostawiając go samotnego w pałacu, wydającego rozkazy powietrzu.
Starał się jednak żyć tak, jak zawsze żył. Pewne zwyczaje pozostawały niezmienne nawet podczas najgorszych nieszczęść.
W dniach poprzedzających fioletowy deszcz każdego ranka Etowan Elacca wstawał na długo przed wschodem słońca, a o wschodzie wychodził do ogrodu na swój prywatny, mały obchód. Szedł zawsze tą samą drogą, przez lasek alabandyn do tanigali, w lewo, w cienisty, mroczny zakamarek, gdzie rosły caramangi i dalej ku gęstym, pięknym thagimolom; z ich niezgrabnych pni wyrastały pełne wdzięku gałęzie, na których słodko pachnące, niebiesko-zielone kwiaty wysokie na blisko siedem stóp kwitły przez okrągły rok. Potem odwiedzał żarłoczne rośliny, skinieniem głowy pozdrawiał drzewa pęcherzowe, przystawał, by wysłuchać pieśni śpiewających krzaków, aż wreszcie dochodził do granicy jaskrawożółtych krzaczków mangahone, wyznaczających granicę między ogrodem i farmą; stał tam i spoglądał w górę na plantację stajji, gleinu, hingamortów i niyku.
Z farmy nie pozostało niemal nic, a z ogrodu bardzo niewiele, lecz Etowan Elacca niezmiennie spacerował rankami tą samą drogą, zatrzymując się przy każdej wyschłej, poczerniałej roślinie, jakby nadal żyła, rosła i właśnie miała zakwitnąć — Wiedział, że zachowuje się bezsensownie, absurdalnie i że każdy, kto by go obserwował, z pewnością powiedziałby: “Ach, ten biedny, szalony starzec, jakież to nieszczęście doprowadziło go do szaleństwa!” Nich sobie gadają, co chcą, myślał Etowan Elacca. Nigdy nie przejmował się specjalnie tym, co mówią o nim inni, a teraz w ogóle go to nie obchodziło. Być może rzeczywiście oszalał, chociaż nie był tego tak całkiem pewien. Mimo wszystko nie zamierzał rezygnować ze swych porannych spacerów — w końcu co jeszcze miał tu do zrobienia?
W pierwszych tygodniach po śmiercionośnym fioletowym deszczu jego ogrodnicy chcieli wyrwać każdą martwą roślinę, lecz on kazał im zostawić wszystkie na miejscu. Miał nadzieję, że wiele spośród nich zostało tylko zranionych, że nie zaschły, że odbiją po pewnym czasie, że czymkolwiek była trucizna przyniesiona przez deszcz, nie jest ona śmiertelna i jej działanie w końcu osłabnie. Po pewnym czasie nawet Etowan Elacca zrozumiał, że wielu spośród nich po prostu nie da się uratować, że z korzeni nie odbije nowe życie. Lecz wtedy właśnie ogrodnicy poczęli znikać, wkrótce pozostało ich tylko kilku, zaledwie zdolnych utrzymać przy życiu te części ogrodu, które nie poddały się zarazie, by nie wspomnieć o wycinaniu i odciąganiu na bok martwych drzew. Najpierw wydawało mu się, że sam zakończy tę smutną pracę, popracuje trochę tu, trochę tam, w wolnych chwilach; lecz zakres pracy okazał się wkrótce niewykonalny, toteż Etowan Elacca zdecydował pozostawić je swemu losowi; niech martwy ogród pozostanie pamiątką piękna, którym mógłby być.
Pewnego dnia w wiele miesięcy po tym, jak na jego farmę spadł fioletowy deszcz, podczas swej przechadzki o świcie, Etowan Elacca znalazł dziwny przedmiot sterczący z ziemi w poszyciu sośninek — polerowany kieł jakiegoś wielkiego zwierzęcia, długi na dziesięć, może piętnaście cali, ostry niczym sztylet. Odgrzebał go, obejrzał zaskoczony i schował do kieszeni. Nieco dalej, wśród muornów, znalazł jeszcze dwa kły tej samej wielkości, odległe od siebie o jakieś trzy jardy; spojrzał w górę, ku polu martwych stajj i dostrzegł jeszcze trzy, tym razem leżały dalej od siebie. Za nimi zauważył jeszcze dwa, i jeszcze jeden; wszystkie razem wyznaczały teren w kształcie gwiazdy, obejmujący większość jego farmy.