Выбрать главу

— Bo sądzę, że musimy uciekać, a wiem, że nie będziesz, panie, chciał uciekać, a ja nie chcę zostawić cię samego, ale nie chcę też umrzeć. Sądzę, że jeśli zostaniemy tu dłużej, będziemy musieli umrzeć.

— Wiedziałeś o smoczych kłach w ogrodzie?

— Widziałem, jak je umieszczono. Rozmawiałem ze zwiadowcami.

— Ach! Kiedy?

— O północy, panie. Było ich trzech, dwóch Liimeaów i Hjort. Powiedzieli, że po ich śladach ze wschodnich ztooccy Rozpadliny kieruje się tu czterysta tysięcy ludzi.

— Czterysta tysięcy ludzi przejdzie po mojej ziemi? — Tak sądzę, panie.

— A kiedy przejdą, nic tu nie zostanie, prawda? Spadną. na nas jak szarańcza. Wyjedzą wszystkie nasze zapasy; mam. wrażenie, że także splądrują dom, zabiją każdego, kto wejdzie im w drogę. Nie ze złości, to po prostu histeria. Czy ty także tak to, widzisz, Simooście?

— Tak, panie.

— Kiedy mają się tu zjawić?

— Za dwa dni. Może za trzy.

— A więc wraz z Xhamą powinniście odejść dziś rano, prawda? Wszyscy powinni odejść stąd natychmiast. Powiedziałbym, że do Falkynkip. Powinniście zdążyć dojść do Falkynkip, nim tłum tu dotrze, w mieście będziecie bezpieczni.

— Tu zostaniesz, panie?

— Tak.

— Błagam…

— Nie, Simooście.

— Zginiesz z pewnością!

— Ja już nie żyję, Simooście. Po co miałbym uciekać do Falkynkip? Co bym tam robił? Ja już nie żyję, czyżbyś tego nie dostrzegł, Simooście? Jestem duchem samego siebie.

— Panie… panie…

— Nie ma czasu do stracenia — stwierdził Etowan Elacca — Powinieneś zabrać żonę i odejść o północy, kiedy zobaczyłeś, jak układają te kły. Idź. Idź. Już!

Etowan Elacca obrócił się i zszedł zboczem, a kiedy przechodził obok ogrodu, odłożył ząb w to miejsce, w którym go znalazł.

Późnym rankiem Ghayrog i jego żona przyszli błagać go, by odszedł z nimi — niemal płakali, czego Etowan Elacca nigdy przedtem nie widział u Ghayrogów; zdumiewające, oczy Ghayrogów nie mają bowiem kanalików łzowych. On jednak oparł się ich namowom i w końcu odeszli bez niego. Wezwał wszystkich tych, którzy pozostali lojalni, zwolnił ich z pracy, dał im pieniądze, które miał w domu, i dużą ilość żywności ze spiżarni.

Tego wieczora sam przygotował sobie kolację — po raz pierwszy w życiu. Miał wrażenie, że jak na nowicjusza spisał się całkiem nieźle. Otworzył ostatnią butelkę wina palmowego i wypił go nieco więcej niż zazwyczaj. To, co działo się ze światem, wydawało mu się bardzo dziwne, trudne do zaakceptowania; wino jednak pomogło mu zrozumieć. Ileż tysięcy lat pokoju minęło na tym jakże przyjaznym, jakże gładko funkcjonującym świecie. Pontifex i Koronal, Pontifex i Koronal, płynne zmiany między Górą Zamkową i Labiryntem; władcy rządzili zawsze z woli większości, w interesie wszystkich; choć oczywiście niektórzy mieli w tym większy interes niż inni, nikt jednak nie był głodny, każdy zapewnione miał minimum egzystencji. Z nieba spadły trujące deszcze, więdły rośliny w ogrodach, zboża ulegały zatruciu, zaczynał się głód, rodziły się nowe religie, zgłodniałe, dzikie tłumy zmierzały w stronę morza. Czy Koronal coś o tym wie? Pani na Wyspie? Król Snów? Co się robi, by temu zapobiec, by naprawić świat? Co można uczynić? Jakie to łagodne sny Pani zdołają wypełnić puste żołądki? Jakie to groźne sny Króla wstrzymają tłumy? Czy Pontifex, jeśli w ogóle istnieje jakiś Pontifex, wyjdzie z Labiryntu i ogłosi uroczystą proklamację? Czy Koronal będzie wędrował od prowincji do prowincji, wzywając do zachowania spokoju? Nie, nie, nie. To koniec, pomyślał Etowan Elacca. Jaka szkoda, że nie nastąpił za dwadzieścia lat, może za trzydzieści, że nie umrę spokojnie w mym ogrodzie, wciąż kwitnącym.

W nocy czuwał, lecz wszędzie panował spokój.

O świcie wyobraził sobie, że słyszy pierwsze odgłosy napierającego ze wschodu tłumu. Obszedł dom, otwierając wszystkie drzwi, by w poszukiwaniu jedzenia i wina ludzie wyrządzili tak mało szkód, jak to tylko możliwe. Jego dom był piękny, Etowan Elacca kochał go i miał nadzieję, że uniknie on zniszczenia.

Potem poszedł do ogrodu, pomiędzy swe zwiędłe, zeschłe rośliny. Uświadomił sobie, że wiele z nich przetrwało fioletowy deszcz; więcej niż początkowo sądził, gdyż przez ostatnie przygnębiające miesiące widział tylko to, co zniszczone. Żarłoczne rośliny nadal żyły, i drzewa kwiatów nocy, niektóre z androdragmów, drzewa dwikka, pnącza sihornisz, nawet delikatne drzewa pęcherzowe.

Chodził pośród nich godzinami. Myślał o oddaniu się żarłocznym roślinom, ale byłaby to wstrętna śmierć, pomyślał, powolna, krwawa, nieelegancka, a chciał, by mówiono o nim, jeśli pozostanie ktoś, kto mógłby opowiedzieć jego historię, że Etowan Elacca był elegancki do samej śmierci. W końcu podszedł ku pnączom sihornisz, obwieszonym żółtymi, niedojrzałymi owocami. Dojrzałe należały do najwytworniejszych przysmaków, lecz żółte były śmiertelną trucizną. Stał pod nimi przez długą chwilę, nie bał się, nic a nic, po prostu nie był jeszcze gotowy. Nagle dobiegł go dźwięk, tym razem rzeczywisty, nie wyobrażony; ostre głosy ludzi z miasta, wielu ludzi, dobiegły do jego uszu na skrzydłach lekkiego wschodniego wiatru. Teraz już był gotowy. Wiedział, że bardziej elegancko byłoby zaczekać, aż się pojawią, powitać ich w posiadłości, podać najlepsze wina i taką kolację, jaką mógł przyrządzić z pozostałych zapasów, lecz przecież bez służby jego gościnność znacznie by ucierpiała, a poza tym i tak nigdy nie przepadał za ludźmi z miasta, a zwłaszcza gdy przybywali do niego jako nie zaproszeni goście.

Po raz ostatni spojrzał na drzewa dwikka i drzewa pęcherzowe i nieprzyjemne halatingi, które jakimś cudem ocalały, polecił duszę Pani, poczuł, jak w oczach zbierają mu się łzy. Nie sądził, by właściwe było rozpłakać się akurat teraz, więc podniósł do ust żółty owoc i z całej siły wbił zęby w jego twardy, niedojrzały miąższ.

8

Choć zamierzała tylko na chwilkę dać odpocząć zmęczonym oczom, nim zabierze się do gotowania obiadu, Elsinome, gdy tylko się położyła, ogarnął głęboki, mocny sen i przeniósł ją w mgliste królestwo żółtych cieni i różowych niczym z gumy wzgórz; choć nie spodziewała się przesłania podczas zwykłej drzemki przed obiadem, pogrążając się w głębszym śnie, czuła najdelikatniejszy nacisk na wrota duszy i wiedziała już, że dociera do niej obecność Pani.

Elsinome nie odpoczywała ani przez sekundę. Nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko jak przez te kilka ostatnich dni, gdy do Labiryntu dotarła wiadomość o kryzysie na zachodzie Zimroelu. Kawiarnię od rana do wieczora wypełniali zaniepokojeni urzędnicy Pontyfikatu, wymieniali między sobą najświeższe informacje przy jednej lub kilku butelkach wyśmienitego Muldemar lub doskonałego, złotego wina z Dulorn; kiedy tak się bali, zamawiali tylko to, co najlepsze. Tak więc musiała nieustannie biegać tam i z powrotem, żonglując zapasami i wysyłając dodatkowe zamówienia do handlarzy. W pewien sposób było to nawet podniecające, przynajmniej na początku; czuła się niemal tak, jakby osobiście uczestniczyła w krytycznych chwilach tworzących historię. Teraz jednak mogła już myśleć wyłącznie o zmęczeniu.

Ostatnią myśl przed zaśnięciem poświęciła Hissune'owi… księciu Hissune'owi; ciągle jeszcze uczyła się tak o nim myśleć. Od miesięcy nie miała od niego żadnej informacji, nie słyszała nic od chwili, gdy nadszedł ten zdumiewający list, jakże podobny do snu, z informacją, że powołano go do najwyższych kręgów Góry Zamkowej. Po tym liście syn zaczął się jej wydawać kimś nierealnym; nie był to już w końcu mały, bystrooki, sprytny chłopak, który zabawiał ją, pocieszał i pomagał przeżyć, lecz obcy w pięknych szatach, spędzający dni na radach, wśród możnych królestwa, prowadzący niewyobrażalne wręcz dyskusje o ostatecznym losie tego świata. Pod powiekami widziała obraz syna siedzącego za wielkim stołem wypolerowanym do lustrzanego połysku, w towarzystwie starszych mężczyzn o rysach, których wprawdzie nie dostrzegała wyraźnie, lecz z których promieniowało dostojeństwo i władza; wszyscy oni patrzyli na przemawiającego właśnie Hissune'a. Nagle scena ta znikła, Elsinome dostrzegła żółte chmury i różowe wzgórza, i Pani weszła w jej umysł.