Выбрать главу

— Wystarczy — powiedziała. — Przebudź się, Valentine.

— Czyżbym śnił?

— Oczywiście.

— A więc powinienem spać dalej i dowiedzieć się wszystkiego, czego się da, z tego snu.

— Moim zdaniem dowiedziałeś się już wszystkiego, czego potrzeba. Przebudź się.

To prawda. Miał dość tej wiedzy. Nie wytrzymałby jej więcej. Tak jak nauczono go dawno temu, wyrwał się z toni nieoczekiwanego snu i usiadł, mrugając nieprzytomnie, walcząc z ospałością i zmieszaniem. Nadal miał przed oczyma duszy obrazy gigantycznego kataklizmu, choć powoli orientował się, że wszystko jest w porządku. Leżał na pięknie zdobionej kanapie w pokoju o zielonych i złotych ścianach. Co powstrzymało trzęsienie ziemi? Gdzie jego wierzchowiec? Jakim cudem się tu znalazł? Ach, to oni! Obok kanapy klęczy blady, szczupły, białowłosy mężczyzna, którego policzek zdobi postrzępiona blizna. Sleet. A z tyłu stoi Tunigorn, zmarszczony; jego ciężkie brwi układają się w jedną linię.

— Spokojnie, spokojnie — powiedział Sleet. — Już wszystko dobrze. Przebudziłeś się, panie.

Przebudził się? Czyżby więc był to sen, zwykły sen?

Najwyraźniej tak. Nie znajdował się nawet na Górze Zamkowej. Nie było śnieżycy, trzęsienia ziemi, kłębów kurzu przysłaniającego słońce. Sen, tak, sen! Lecz jakże straszny, przerażająco rzeczywisty, tak potężny, że aż trudno było powrócić do rzeczywistości.

— Gdzie jestem?

— W Labiryncie, panie.

— Gdzie? W Labiryncie? — Czyżby duchy jakieś przeniosły go tu we śnie z Góry Zamkowej? Valentine poczuł, jak czoło zrasza mu pot. Labirynt? Ach, tak. Poczuł, jakby ktoś chwycił go za gardło. Labirynt, tak. Już sobie przypomniał. Oficjalna wizyta, z której, dzięki niech będą Bogini, pozostał już tylko ten ostatni wieczór. Trzeba tylko znieść jeszcze tę koszmarną ucztę. Nie uda mu się jej uniknąć. Labirynt, Labirynt, straszny Labirynt. Był w Labiryncie, na najniższym poziomie. Ściany sali, w której spał, ozdobiono pięknymi freskami przedstawiającymi Zamek, Górę, Pięćdziesiąt Miast. Te sceny, tak urocze, teraz wydawały mu się kpiną. Jakże daleko stąd do Góry Zamkowej, jak daleko do słodkiego blasku słońca.

Jakie to przykre, pomyślał, ze snu zwiastującego zniszczenie i zagładę przebudzić się w najbardziej ponurym miejscu na świecie!

4

Siedemset mil na wschód od lśniącego, krystalicznego miasta Dulorn, w podmokłej dolinie znanej jako Dolina Prestimio na, gdzie kilkaset rodzin Ghayrogów na rozrzuconych daleko od siebie plantacjach uprawiało lusavender i ryż, zbliżała się pora półrocznych żniw. Lśniące, grube, czarne strąki lusavenderu, niemal całkowicie dojrzałe, zwisały gęsto z przygiętych łodyg, sterczących z pogrążonych pod wodą pól.

Aximaan Threysz, najstarsza i najlepsza spośród wszystkich, którzy w tej okolicy uprawiali lusavender, czekała na ten zbiór jak na żaden inny w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Eksperymenty z protoplastycznym powiększaniem roślin, rozpoczęte przed trzema sezonami pod kierunkiem rządowego agenta rolnego, miały zaowocować w tym roku. W tym roku wszystkie swe pola poświęciła nowemu gatunkowi lusavenderu; strąki, niemal dwukrotnie większe od normalnych, były już w pełni dojrzałe. Nikt inny w Dolinie nie odważył się na takie ryzyko. Czekano, jak powiedzie się Aximaan Threysz. Wkrótce będzie już wiadomo, jej sukces stanie się oczywisty i inni farmerzy zapłaczą rzewnymi łzami, kiedy wejdzie na rynek tydzień przed nimi, z niemal dwukrotnie większymi zbiorami!

Stała w błocie na granicy pola, wpychając palcowate wyrostki w najbliższe strąki, próbując zdecydować, kiedy rozpocząć żniwa, gdy jeden z synów jej najstarszego potomka przybiegł, krzycząc:

— Tata kazał ci powiedzieć, co właśnie usłyszał w mieście! Agent rządowy wyruszył z Mazadone. Jest już w Helkaplod. Jutro rusza do Sijaneel.

— A więc dotrze do Doliny Dnia Drugiego — rzekła Aximaan Threysz. — Świetnie, doskonale. — Jej rozwidlony język poruszył się szybciej. — Biegnij, chłopcze, do ojca. Powiedz mu, że wyprawimy ucztę na cześć agenta w Dzień Morza, a żniwa rozpoczniemy w Dniu Czwartym. Chcę, żeby cała rodzina zebrała się w domu na plantacji. No, biegnij, synku.

Plantacja była własnością rodziny Aximaan Threysz od czasów Lorda Confalume'a. Miała kształt nieregularnego trójkąta, przylegającego jednym, mającym około pięciu mil bokiem do brzegu Rzeki Havilbove'a. Drugi bok ciągnął się na południowy wschód aż do granicy Parku Leśnego Mazadonne, trzeci biegł z powrotem w stronę rzeki, na północ. Wewnątrz tych granic Aximaan Threysz rządziła, niczym władca absolutny, swymi pięcioma synami i dziewięcioma córkami, wnukami, których nie potrafiła się już doliczyć, oraz mniej więcej dwudziestoma Vroonami i Liimenami pracującymi na polach. Kiedy mówiła “pora sadzić”, wszyscy wychodzili na pola i sadzili, a kiedy mówiła “nadeszły żniwa”, wszyscy wychodzili w pole i zbierali plony. W wielkim domu, stojącym na granicy androdragmowego lasku, kolację podawano, gdy zasiadała przy stole — niezależnie od tego, która była godzina. Nawet pora snu rodziny zależała od niej — Ghayrogi hibernują, lecz cała rodzina nie mogła przecież zasnąć naraz. Najstarszy syn wiedział, że nie wolno mu spać przez pierwsze sześć tygodni corocznego snu matki; najstarsza córka czuwała przez pozostałe sześć. Aximaan Threysz rozkazywała innym członkom rodziny, kiedy mają spać, a kiedy czuwać, kierując się tym, co uważała za właściwe dla dobra plantacji. Nikt nigdy nie podważył żadnego jej twierdzenia. Nawet gdy była młoda — nieprawdopodobnie dawno temu, Ossier był wtedy Pontifexem, a młody Tyeveras Koronalem — zwracano się do niej o radę w potrzebie. Tak postępował jej ojciec, a nawet jej partner. Przeżyła ich obu, przeżyła też niektóre ze swych dzieci. Koronalowie przychodzili i odchodzili, a Aximaan Threysz trwała. Jej twarda łuska nie błyszczała już, stała się fioletowa ze starości; wijące się, grube węże włosów z czarnych zmieniły się w szare; chłodne, nie mrugające zielone oczy były zaćmione, pokryte bielmem — a jednak Aximaan Threysz nadal kierowała życiem farmy.

Na jej ziemi nie mogło wyrosnąć nic szczególnie wartościowego, z trudem udawały się ryż i lusavender. Przez ogromną Rozpadlinę gwałtowne deszcze północy miały łatwy dostęp do prowincji Dulorn i choć miasto Dulorn leżało w suchym rejonie, ziemie na zachodzie, odpowiednio nawadniane i drenowane, były żyzne, bogate. Lecz wokół Doliny Prestimiona, po wschodniej stronie Rozpadliny, wyglądało to zupełnie inaczej. Ciężka, niebieskawa gleba była wilgotna, błotnista. Postępując bardzo ostrożnie, zwracając wielką uwagę na pory roku, pod koniec zimy, tuż przed wiosennymi powodziami można było sadzić ryż, a późną wiosną i jeszcze raz wczesną jesienią, lusavender. Nikt w okolicy nie rozumiał rytmu natury lepiej niż Aximaan Threysz i tylko najbardziej lekkomyślni farmerzy sadzili, nim ona zaczynała to robić.

Choć taka władcza, wręcz onieśmielająca prestiżem i autorytetem, Aximaan Threysz miała jedną cechę, której ludzie z Doliny nie potrafili zrozumieć: ceniła miejscowego agenta rolnego, jakby był źródłem wszelkiej mądrości, a ona jego skromną uczennicą. Dwa lub trzy razy w roku agent przybywał ze stolicy prowincji, Mazadonne, objeżdżając błotniste farmy i pierwszą noc w Dolinie spędzał zawsze u Aximaan Threysz. Przyjmowała go w swym wielkim domu, otwierała flaszki wina z ognistej palmy i najlepszego nyiku, wysyłała wnuki nad Rzekę Havilbove'a, by nałapały smakowitych, małych hiktiganów, przemykających się między kamieniami w jeziorku, do którego spadał wodospad, kazała przyrządzać zamrożone steki z bidlaka na aromatycznym drewnie thwale, a po zakończeniu uczty odchodziła z agentem na bok i całą noc spędzała na rozmowie o nawozach, szczepieniu i maszynach żniwnych. Obok nich siedziały jej córki, Heynok i Jarnok, zapisując dokładnie każde wypowiedziane słowo.