Выбрать главу

Zimą zebrano plony: normalne nasiona poszły na sprzedaż, wielkie zapakowano w worki i przygotowano do siewu. Trzeci sezon miał być decydujący, ponieważ niektóre wielkie nasiona pochodziły z roślin klonowanych, a inne, prawdopodobnie większość, z hybryd normalnego i powiększonego lusavenderu. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jaka okaże się wartość tych hybryd.

Przy końcu zimy nadszedł czas sadzenia ryżu. Kiedy skończono z ryżem, wyższe, suchsze ziemie plantacji przyjęły nasiona lusavenderu; przez całą wiosnę i całe lato Aximaan Threysz obserwowała rosnące grube łodygi, rozwijające się wielkie kwiaty, pojawiające się i ciemniejące ogromne strąki. Od czasu do czasu otwierała jeden z nich i patrzyła na miękkie, zielone nasiona. Bez wątpienia będą duże. Ale smak? Co się stanie, jeśli zabraknie im smaku lub będą niesmaczne? Zaryzykowała dla nich całoroczne plony.

Cóż, już wkrótce otrzyma odpowiedź na wszystkie pytania.

W sobotę dostała wiadomość, że agent nadjeżdża i przybędzie na plantację, tak jak się spodziewała, Dnia Drugiego. Lecz przy okazji usłyszała także zaskakujące i niepokojące wieści, gdyż agentem, który miał przybyć, nie był Caliman Hayn, lecz ktoś nazywający się Verewain Noor. Aximaan Threysz nie potrafiła tego zrozumieć. Hayn był zbyt młody, by odejść na emeryturę. Nie podobało się jej, że znikł akurat teraz, kiedy eksperyment zbliżał się do końca.

Verewain Noor okazał się młodszy nawet od Hayna i nużąco uprzejmy. Natychmiast zaczął opowiadać, jakim zaszczytem jest dla niego to spotkanie, używając wszystkich zwyczajowych komplementów.

Przerwała mu.

— A gdzie ten poprzedni? — spytała.

Noor wyjaśnił, że najwyraźniej nikt nie ma o tym pojęcia. Niezbyt przekonująco tłumaczył, że Hayn znikł bez uprzedzenia trzy miesiące temu, nic nikomu nie mówiąc i zwalając innym na głowę nieprawdopodobny urzędowy bałagan.

— Ciągle staramy się to rozgryźć — powiedział. — Najwyraźniej prowadził jakieś eksperymenty, ale nie wiemy jakie i z kim…

— Jeden z jego eksperymentów odbył się tu — poinformowała go chłodno Aximaan Threysz. — Polowe badania powiększonego protoplastycznie lusavenderu.

— Niczego mi nie oszczędzisz, Bogini — jęknął Noor. — Na ile prywatnych badań Hayna mam się jeszcze natknąć! Protoplastycznie powiększony lusavender, mówi pani?

— Powiedział pan to tak, jakby nigdy nie słyszał o czymś podobnym.

— Słyszeć słyszałem. Ale właściwie nie wiem, o co chodzi.

— Więc proszę za mną — powiedziała i ruszyła przed siebie na pola lusavenderu, mijając tarasy, na których rósł sięgający już do pasa ryż. Zła, sadziła wielkimi krokami, a młody agent z trudem za nią nadążał. Idąc, opowiadała mu o worku wielkich nasion, które przyniósł jej Hayn, o wysadzeniu sklonowanych roślin na polach, o skrzyżowaniu ich z normalną odmianą, o generacji hybryd dojrzewających na jej farmie. Po krótkiej chwili byli już na miejscu. Nagle zatrzymała się, zdumiona, przerażona. — Pani, ustrzeż nas! — krzyknęła.

— Co się stało?

— Patrz, człowieku! Patrz!

Ten jeden, jedyny raz doskonałe wyczucie czasu opuściło Aximaan Threysz. Najzupełniej nieoczekiwanie hybryda lusayenderu zaczęła wysiewać się dwa tygodnie za wcześnie. Pod gorącym słońcem lata wielkie strąki pękały i otwierały się z obrzydliwym dźwiękiem przypominającym chrzęst pękających kości. Wielkie nasiona wylatywały z siłą karabinowej kuli, leciały w powietrzu piętnaście, dwadzieścia jardów i ginęły w błocie pokrywającym zalane pola. Nic nie było w stanie zatrzymać tego procesu; w ciągu godziny otworzą się wszystkie, zbiór będzie stracony.

Lecz nie to było najgorsze.

Ze strąków wylatywały nie tylko nasiona, lecz także drobny brązowy pył, który Aximaan Threysz znała aż za dobrze. Rozpaczliwie pobiegła na pole, nie zwracając uwagi na nasiona, boleśnie raniące jej łuskę. Chwyciła strąk, który się jeszcze nie otworzył, i rozerwała go; ku jej twarzy uniosła się chmurka brązowego pyłu. Tak! Tak! Śnieć lusavenderowa! Każdy strąk zawierał co najmniej łyżeczkę zarodników; pod wpływem ciepła strąki rozpadały się jedne po drugich i brązowe zarodniki unosiły się w powietrzu jak mgiełka poruszana lekkim wiatrem.

Verewain Noor także zorientował się, co się dzieje.

— Proszę zawołać robotników! — krzyknął. — Trzeba spalić to pole.

— Za późno — powiedziała grobowym głosem Aximaan Threysz. — To beznadziejne. Za późno, za późno, za późno! Co je teraz powstrzyma?

Jej ziemia została bezpowrotnie zarażona. W ciągu godziny to samo czeka całą dolinę.

— To już się stało, nie rozumie pan?

— Przecież śnieć lusavenderową zwalczono dawno temu. Słowa Noora zabrzmiały wręcz idiotycznie.

Aximaan Threysz skinęła głową. Aż za dobrze pamiętała te czasy: płomienie pożerające pola, hodowanie odpornych odmian, zabijanie roślinek mających cechy genetyczne sprzyjające śmiercionośnemu grzybkowi. Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat temu; jakże uporczywie walczyli z tą śmiercionośną plagą! A teraz śnieć pojawiła się znowu, w jej hybrydach. Na całym Majipoorze, pomyślała, tylko moje rośliny nie są odporne na śnieć. Jej rośliny, sadzone z miłością, tak zręcznie pielęgnowane. Własnymi rękami przywróciła światu śnieć, uwolniła ją, by zaatakowała pola sąsiadów.

— Haynie! — krzyknęła. — Haynie, gdzieś jest! Czemu mi to zrobiłeś!

Chciała umrzeć, tu, teraz, nim zdarzy się to, co właśnie się zdarzyło. Lecz wiedziała, że nie będzie miała tyle szczęścia; długie lata życia, będące niegdyś błogosławieństwem, teraz stały się jej przekleństwem. Trzask rozpadających się strąków brzmiał w jej uszach jak echo strzałów atakującej armii, niszczącej jej Dolinę. Żyłam o jeden rok za długo, pomyślała. Wystarczająco długo, by doczekać końca świata.

5

Hissune szedł w dół; był zmęczony, spocony, wystraszony. Podążał przejściami i jechał windami, którymi chodził i jeździł przez całe życie. Wkrótce ubogie dystrykty zewnętrznego pierścienia Labiryntu zostały daleko za nim. Mijał poziomy cudów i wspaniałości, na które od lat nie zwracał już uwagi: Dziedziniec Kolumn, Salę Wiatrów, Plac Masek, Dziedziniec Piramid, Dziedziniec Kul, Arenę, Dom Kronik. Przybywali tu ludzie z Góry Zamkowej, z Alaisor, ze Stoien, nawet z nieprawdopodobnie dalekiego, podobno wspaniałego Ni-moya z kontynentu Zimroel, chodzili wokół oszołomieni, ogłupiali, pełni podziwu dla pomysłowości, z jaką zaplanowano i wybudowano tak przedziwne, podziemne miasto na pustyni. Dla Hissune'a był to tylko zwykły, szary, brudnawy Labirynt. Nie było w nim nic pięknego, nic tajemniczego — w końcu mieszkał tu całe życie.

Wielki pięcioboczny plac przed Domem Kronik był najniżej położonym miejscem dostępnym dla każdego obywatela. Na głębsze poziomy wstęp mieli tylko urzędnicy rządowi. Zstępując w głębie Labiryntu, Hissune przeszedł pod wielką, świecącą zielonym blaskiem tablicą, osadzoną w ścianie Domu Kronik, na której widniały nazwiska wszystkich Pontifexów i Koronalów — dwa rzędy napisów rozciągających się w górę poza zasięg najbystrzejszego oka. Gdzieś, u samego wierzchołka, widniały nazwiska Dvorna i Melikanda, i Barholda, i Stiamonta, panujących tysiące lat temu; na dole dostrzegł imiona Kinnikena, i Ossiera, i Tyeverasa, i Malibora, i Voriaxa, i Valentine'a. Naprzeciw tablicy ze spisem władców Hissune przedstawił zaproszenie odźwiernemu, nadętemu Hjortowi w masce, po czym zagłębił się w trzewia Labiryntu. Mijał miejsca, w których okopali się pomniejsi urzędnicy, mijał biura ministrów, mijał tunele prowadzące do wielkich szybów wentylacyjnych, umożliwiających funkcjonowanie tego wszystkiego. Od czasu do czasu zatrzymywano go dla sprawdzenia dokumentów. Tu, w sektorze rządowym, problemy bezpieczeństwa traktowano szczególnie poważnie. Gdzieś tam, na samym dole, znajdowała się siedziba Pontifexa. Mówiono, że to wielka szklana kula, w której szalony stary władca siedzi otoczony siecią urządzeń podtrzymujących życie — życie, które znacznie przekroczyło swój normalny czas. Czyżby naprawdę bano się zamachowców? — pomyślał Hissune. Jeśli to, co słyszał, było prawdą, okazałoby się łaską Bogini, gdyby ktoś wyciągnął wtyczkę i pozwolił biednemu Tyeverasowi powrócić wreszcie do Źródła. Nie potrafił zrozumieć, jaki jest cel utrzymywania Pontifexa przy życiu przez dziesiątki lat, czemu nie daje się umrzeć oszalałemu starcowi.