W końcu, zdyszany, słaniający się na nogach, Hissune dotarł do drzwi Wielkiej Sali, leżącej w najgłębszej głębi Labiryntu. Spóźnił się straszliwie, niemal godzinę.
Trzej olbrzymi Skandarzy w mundurach straży Koronala zagrodzili mu drogę. Hissune, kurcząc się pod ciężkimi, podejrzliwymi spojrzeniami gigantycznych czterorękich stworów, całą siłą woli zwalczył odruch, który kazał mu paść na kolana i błagać o zmiłowanie. Jakimś cudem udało mu się zachować resztki godności. Robiąc wszystko, by odpowiadać na spojrzenia strażników wzrokiem równie śmiałym — a nie było to łatwe, mieli bowiem niemal po trzy metry wzrostu — oznajmił, że jest członkiem świty Koronala i został zaproszony na bankiet. Niemal spodziewał się, że coś zacharczą i odpędzą go jak komara, ale nie: dokładnie obejrzeli jego epolety, spojrzeli w jakieś trzymane w dłoniach papiery, złożyli mu niezwykle uroczysty ukłon i pozwolili podejść do wielkich, okutych mosiądzem wrót.
Nareszcie! Dotarł na ucztę Koronala.
W bramie stał wspaniale odziany Hjort o wielkich wyłupiastych złotych oczach i dziwacznych, pomalowanych na pomarańczowo wąsikach, sterczących z pomarszczonej szarej twarzy. Ową niezwykłą postacią był Vinorkis, majordomus Koronala. Oddał Hissune'owi formalne honory i wykrzyknął:
— Aaa! Kandydat Hissune!
— Nie jestem jeszcze kandydatem — próbował powiedzieć Hissune, lecz Hjort wykonał już w tył zwrot i ruszył ku środkowemu przejściu, nie oglądając się za siebie. Na obolałych nogach Hissune podążył za nim.
Czuł się straszliwie wystawiony na widok publiczny. W sali, przy okrągłych stołach, przy których mieściło się po kilkanaście osób, siedziało chyba z pięć tysięcy gości. Wydawało mu się, że wszyscy wpatrują się wyłącznie w niego. Nie przeszli nawet dwudziestu kroków, kiedy, ku swemu przerażeniu, usłyszał najpierw cichy, a potem narastający śmiech. Fale tej wesołości uderzyły go z oszałamiającą siłą. Nigdy w życiu nie słyszał tak ogłuszającego hałasu — tak wyobrażał sobie huk fal oceanu bijących o jakiś dziki brzeg na północy.
Hjort szedł przed siebie, zdawało się, całymi milami, a Hissune, zacisnąwszy zęby, podążał za nim wśród fal śmiechu, żałując, że nie ma pół cala wzrostu. Lecz po chwili zdał sobie sprawę, że to nie on wzbudził wesołość obecnych, lecz trupa akrobatów-karłów, z zamierzoną niezręcznością próbujących zbudować ludzką piramidę. Trochę się rozluźnił. Potem w jego polu widzenia pojawiło się wzniesione podium; siedział tam sam Lord Valentine, machał do niego ręką, uśmiechał się, wskazywał mu wolne miejsce u swego boku. Przez chwilę Hissune miał ochotę rozpłakać się z wielkiej ulgi. A więc mimo wszystko czeka go szczęśliwe zakończenie!
— Wasza Wysokość — huknął Vinorkis — oto kandydat Hissune.
Z ulgą zapadł się w fotel dokładnie w chwili, gdy akrobatów kończących swój numer pożegnał huczny aplauz. Służący podał mu kielich, po brzeg wypełniony złotym winem; kiedy podniósł go do ust, siedzący przy stole także wznieśli swe kielichy w powitalnym toaście. Wczoraj rano, podczas krótkiej, niezwykłej rozmowy z Lordem Valentine'em, w której Koronal złożył mu propozycję pozostania w jego służbie na Górze Zamkowej, Hissune z daleka widział kilkoro spośród nich, nie było jednak czasu na formalną prezentację. A teraz oni sami pozdrawiali go — jego, Hissune'a! — i przedstawiali się mu, choć nie trzeba ich było przedstawiać, byli bowiem bohaterami słynnej batalii Valentine'a o odzyskanie tronu, znanymi każdemu dziecku na Majipoorze.
Siedząca obok potężna wojowniczka to z pewnością Lisamon Hultin, osobista strażniczka Koronala. Plotka głosiła, że wycięła go z brzucha smoka morskiego, przez którego Valentine został połknięty na środku oceanu. Drobny mężczyzna o zdumiewająco bladej cerze, z przecinającą twarz blizną to — o czym Hissune wiedział doskonale — słynny Sleet, który uczył Koronala żonglerki podczas jego wygnania; mężczyzna o bystrych oczach i ciężkich brwiach to niewątpliwie mistrz łucznik Tunigorn z Góry Zamkowej, a drobny Vroon z mnóstwem macek to oczywiście Deliamber, czarownik. Z kolei mężczyzna niewiele starszy od Hissune'a, o pokrytej trądzikiem twarzy to były pastuch Shanamir, a ten drobny, dostojny Hjort to Wielki Admirał Asenhart… Tak, te osobistości cieszyły się wielką sławą i Hissune, Hory niegdyś był pewny, że nic nie jest w stanie zbić go z tropu, w ich towarzystwie poczuł się straszliwie onieśmielony.
Onieśmielony? On, który niegdyś podszedł po prostu do Lorda Valentine'a i bezwstydnie naciągnął go na pół rojala za oprowadzenie po Labiryncie — plus trzy korony za pomoc w znalezieniu kwatery w zewnętrznym pierścieniu — i nie czuł śladu onieśmielenia Koronalów i Pontifexów uważał po prostu za ludzi mających więcej pieniędzy od innych, ludzi, którzy znaleźli się na tronie dzięki szczęśliwemu przypadkowi, decydującemu o tym, że urodzili się wśród arystokracji Góry Zamkowej, i którzy pięli się w górę dzięki splotowi szczęśliwych okoliczności. Nie trzeba było nawet szczególnej inteligencji, by zostać Koronalem, jak zauważył dawno temu. W końcu, mniej więcej w ciągu ostatnich dwudziestu lat, Lord Malibor wybrał się na polowanie na smoki morskie i dał się zjeść jednemu z nich, Lord Voriax zginął równie idiotycznie, ugodzony przypadkowo wypuszczoną strzałą podczas polowania, a jego brat, Lord Valentine, mający opinię całkiem inteligentnego, wykazał się konkursową głupotą, pijąc z synami Króla Snów i bawiąc się z nimi, co doprowadziło w końcu do tego, że go uśpiono, pozbawiono ciała oraz pamięci i zrzucono z tronu. Tacy ludzie mieliby go onieśmielać? Rany, każdego siedmiolatka z Labiryntu, który tak by się troszczył o swoje życie, zdrowie i przyszłość, uznano by za nieuleczalnego kretyna!
Hissune czuł jednak, że to jego lekceważenie przez lata nieco osłabło. Kiedy się jest dziesięciolatkiem i od pięciu czy sześciu lat żyje się na ulicy, licząc tylko na siebie, łatwo jest grać na nosie Potęgom tego świata. Lecz Hissune nie miał już dziesięciu lat i jakiś czas temu opuścił ulicę. Zaczął obserwować życie z innej perspektywy. Zrozumiał, że niełatwo być Koronalem Majipooru — niełatwo i niezbyt przyjemnie. Kiedy więc patrzył na złotowłosego mężczyznę o szerokich ramionach, sprawiającego jednocześnie wrażenie królewskie i łagodne, ubranego w zielony kubrak i gronostajowy płaszcz, będący oznaką drugiego najwyższego urzędu na świecie, kiedy myślał, że ten siedzący trzy jardy od niego człowiek to Koronal Lord Valentine, który spośród wszystkich obywateli Majipooru wybrał sobie jako towarzysza na dzisiejszy wieczór właśnie jego — czuł, jak po krzyżu przechodzą mu ciarki. Przyznał wreszcie sam przed sobą, że są one skutkiem onieśmielenia pozycją władcy, siłą osobowości Lorda Valentine'a i niezwykłym zbiegiem przypadków, który wprowadził w to wspaniałe towarzystwo zwykłego ulicznika z Labiryntu.