Выбрать главу

Podczas jedzonego w pośpiechu śniadania Hissune odbierał kolejne wieści. Atak z powietrza spowodował już ponad sto ofiar; ich liczba rosła gwałtownie. Co najmniej dwa kolejne stada ptaków pojawiły się nad miastem; było ich, jeśli szacunki okażą się prawidłowe, około tysiąca pięciuset.

Kontratak łuczników zaczął jednak przynosić rezultaty. Ptaki, wielkie, a więc powolne i niezdarne, okazały się doskonałym celem dla strzelców, których najwyraźniej w ogóle się nie bały. Były więc dla nich łatwym łupem; wyeliminowanie ich wydawało się przede wszystkim kwestią czasu, nawet jeśli kolejne stada nadlecą jeszcze znad Piurifayne. Ulice miasta praktycznie udało się oczyścić z cywilów; informacja o ataku i wydane przez Koronala polecenie pozostania w domach dotarły już do najdalszych przedmieść. Ptaki krążyły ponuro nad cichym, opustoszałym Ni-moya.

W południe Hissune dowiedział się, że Yarmuz Khitain, kustosz Parku Baśniowych Stworzeń, doprowadzony został do Prospektu Nissimorna i rozpoczął właśnie sekcję jednego z martwych potworków. Koronal spotkał się z nim przed kilkoma dniami, w mieście roiło się bowiem od dziwnych, śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń, dzieł zbuntowanych Metamorfów, kustosz zaś potrafił udzielić rzetelnych rad ułatwiających walkę. Po zejściu na dół zobaczył, jak Khitain, wątłej budowy mężczyzna, który przekroczył wiek średni, o ponurym spojrzeniu, pochyla się nad ciałem ptaszyska tak wielkiego, że na pierwszy rzut oka wydawało się, iż na chodniku spoczywają szczątki kilku okazów.

— Widział pan już kiedyś coś podobnego?

Khitain podniósł wzrok na Koronala. Był blady, napięty. Drżał.

— Nigdy, panie. To stworzenie z koszmarnych snów.

— Koszmarnych snów Metamorfów, prawda?

— Bez wątpienia, panie. Z pewnością nie jest to istota powstała w sposób naturalny.

— Ma pan na myśli, że jest sztuczna7

— Nie. — Khitain potrząsnął głową. — Myślę, że wytworzono je z istniejących ptaków dzięki manipulacjom genetycznym. Podstawowy kształt wzięto z milufty, to oczywiste… wiesz o tym, panie? Milufta to największy latający padlinożerca Majipooru. Powiększono ją i zmieniono w drapieżnika. Gruczoły jadowe u podstawy szponów… nie ma ich żaden ptak Majipooru, lecz w Piurifayne żyje gad o nazwie ammazoar, tak właśnie uzbrojony. Metamorfowie wykorzystali ten pomysł.

— A skrzydła? Zapożyczone od smoka morskiego?

— Budowa jest bardzo podobna. To znaczy, nie są to typowe skrzydła ptasie, lecz raczej rozwinięta błona międzypalczasta, którą mają czasami ssaki — na przykład dhiimy, nietoperze lub choćby właśnie smoki. Smoki to właśnie ssaki, wiesz o tym, panie?

— Wiem — przytaknął sucho Hissune. — Lecz przecież nie używają skrzydeł do latania! Czy może mi pan wyjaśnić, jakiemu celowi służyło wyposażenie tych ptaków w smocze skrzydła?

Khitain wzruszył ramionami.

— Z pewnością nie ułatwiają im lotu. Może po prostu chodziło o to, by wydawały się bardziej przerażające? Kiedy tworzy się zwierzęta mające być bronią w walce…

— Tak, tak. A więc nie ma pan żadnych wątpliwości, że ptaki te to kolejna broń z arsenału Zmiennokształtnych?

— Żadnych, panie. Jak powiedziałem, nie są one naturalną formą życia, nie spotka się ich na wolności. Stworzenia tak wielkie i niebezpieczne nie mogły zachować się nie zbadane przez czternaście tysięcy lat.

— A więc mamy kolejną zbrodnię do zapisania na koncie Zmiennokształtnych. Któż mógłby przypuszczać, Khitainie, że są oni tak twórczymi naukowcami?

— To bardzo stara rasa, panie. Mogą mieć wiele podobnych sekretów.

Hissune zadrżał.

— Miejmy nadzieję, że nie zaatakują nas już groźniejszą bronią.

Wczesnym popołudniem atak jakby się załamał. Zabito setki ptaków. Ich zebrane ciała rzucono na wielki, śmierdzący stos na placu przed głównym wejściem na Wielki Bazar, te zaś, które ocalały, zrozumiały wreszcie, że w Ni-moya nie znajdą nic oprócz strzał łuczników, i poleciały w stronę wzgórz na północy; nad miastem pozostały tylko niedobitki. W walce, jak dowiedział się ku swemu rozczarowaniu Koronal, zginęło pięciu łuczników, wszyscy zaatakowani od tyłu w momencie, gdy przepatrywali niebo w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Koronal uznał, że zapłacono wysoką cenę, lecz jego zdaniem należało ją zapłacić — największe miasto Majipooru nie powinno dać się sterroryzować stadu ptaków.

Przez przeszło godzinę Hissune jeździł ślizgaczem po ulicach, upewniając się, że są całkowicie bezpieczne, po czym uchylił zakaz wychodzenia z domu. Kiedy wreszcie wrócił do Prospektu Nissimorna, dowiedział się od Stimiona, że armia Diwisa schodzi właśnie na ląd w dokach Strand Vista.

Przez cały czas — a od chwili gdy Valentine obdarzył go koroną, minęły całe miesiące — Hissune z niepokojem oczekiwał spotkania z człowiekiem, którego pokonał w walce o władzę. Wiedział, że gdyby zdarzyło mu się okazać najmniejszą oznakę słabości, Diwis odebrałby to niewątpliwie jako zachętę do dokonania zaraz po zakończeniu wojny zamachu, w celu przejęcia tronu, którego tak pożądał. Choć nowy Koronal nie miał żadnego wymiernego dowodu planowanej zdrady, nie uważał za słuszne zaufać dobrej woli rywala.

Kiedy jednak szykował się do wyjazdu na Strand Vista i powitania Diwisa, poczuł ogarniający go spokój. W końcu został Koronalem z woli człowieka, który zajął tron Pontifexa, jego wybór jest w pełni prawomocny; choćby nawet nie chciał, Diwis musi to zaakceptować… i zaakceptuje.

Dotarłszy na miejsce, Hissune poczuł przede wszystkim zaskoczenie ogromem armady, którą udało się zgromadzić

Diwisowi. Najwyraźniej zasekwestrował każdą, najmniejszą nawet łódkę, jaką znalazł między Piliplokiem i Ni-moya. Jak okiem sięgnąć, Zimr zapchany był wręcz łodziami, flota zajmowała nie tylko samą rzekę, lecz także gigantyczne słodkowodne morze — miejsce, w którym z Zimru wypływała na południe Steiche.

Do nabrzeża przybił tylko jeden statek, wyjaśnił mu po drodze Stimion, a mianowicie okręt flagowy Diwisa. On sam czekał na Koronala na jego pokładzie.

— Czy mam mu powiedzieć, by wyszedł na ląd i tu cię przywitał, panie? — spytał Stimion.

Hissune uśmiechnął się.

— Ja pójdę do niego — oznajmił, wysiadł z ślizgacza i ruszył dostojnie ku łukowi wyjścia z dworca pasażerskiego, prowadzącego wprost na nabrzeże. Miał na sobie kompletny, uroczysty strój, jego doradcy także byli ubrani w najbardziej formalne stroje, podobnie jak gwardia, a także dwunastu łuczników po obu stronach, mających bronić go na wypadek, gdyby ptaki wybrały sobie tę właśnie chwilę na powrót do miasta. Choć zdecydował, że to on uda się do Diwisa, co było być może sprzeczne z etykietą, Hissune zdawał sobie sprawę, że wygląda po królewsku, że sprawia wrażenie władcy wyświadczającego niezwykły zaszczyt swemu lojalnemu poddanemu.

Diwis stał przy prowadzącym na okręt trapie. On także wyglądał majestatycznie. Mimo upału włożył wspaniały czarny płaszcz z łusek hagiusa i lśniący hełm wyglądający niemal jak korona. Kiedy Koronal wchodził na pokład, górował nad nim niby gigant.