Wreszcie stanęli oko w oko i chodź Diwis był od niego znacznie wyższy, Hissune spojrzał mu w oczy tak chłodno i spokojnie, że samo jego spojrzenie niemal wyrównało różnicę wzrostu. Przez długą chwilę obaj milczeli.
W końcu Diwis wykonał gest, którego należało oczekiwać; gdyby go nie wykonał, oznaczałoby to bunt. Zasalutował Koronalowi znakiem gwiazdy, oddając zaś ten hołd, przyklęknął na jedno kolano.
— Hissune! Lord Hissune! Niech żyje Lord Hissune! — krzyknął.
— I tobie życzę długiego życia, Diwisie. Będziemy potrzebowali twego męstwa w walce, która nas czeka. Wstań, człowieku. Wstań!
Diwis wstał. Spojrzał wprost w oczy Hissune'a, a po jego twarzy przemknęły uczucia — tak szybko, że niemal nie sposób było ich odczytać. Z pewnością była jednak wśród nich zazdrość, złość i gorycz, lecz także pewna doza szacunku, a nawet niechętnego podziwu, a być może również odrobina rozbawienia, jakby książę nie potrafił powstrzymać uśmiechu na myśl o dziwnych kolejach losu, który kazał im tu się spotkać. Każdy z nich miał nową rolę do odegrania. Machnął ręką w stronę rzeki i spytał:
— Czy wystarczy ci ta armia, panie?
— Jest imponująca, to prawda. Wykazałeś się wielką energią, gromadząc ją. Lecz czy wystarczy? Diwisie, będziemy walczyć z duchami. Zmiennokształtni przygotowali dla nas wiele nieprzyjemnych niespodzianek.
Diwis roześmiał się.
— Panie, słyszałem o ptaszkach, które pojawiły się tu dziś rano.
— Nie ma się z czego śmiać. Były to potworne i przerażające stwory, zabijały ludzi na ulicach, rozrywały ciepłe jeszcze ciała. Z okna sypialni widziałem, co zrobiły z dzieckiem. Sądzę jednak, że zabiliśmy wszystkie… lub prawie wszystkie. W odpowiednim czasie to samo czeka ich twórców.
— Jestem zdziwiony, widząc, że dyszysz żądzą zemsty, panie.
— Czyżby? — zdumiał się Hissune. — Cóż, jeśli ty to mówisz, masz zapewne rację. Czas spędzony tu, na ruinach miasta, każdego mógłby napełnić żądzą zemsty. Widok monstrualnych zwierząt, które z woli naszych wrogów atakują niewinnych ludzi, napełnia żądzą zemsty. Piurifayne jest jak wrzący kocioł, z którego na cały świat wylewają się śmiertelne trucizny. Mam zamiar przebić ten kocioł, zneutralizować jego zawartość. Jedno ci powiem, Diwisie — z twoją pomocą zemszczę się straszliwie na istotach, które wszczęły tę wojnę.
— Kiedy w ten sposób mówisz o zemście, mówisz zupełnie inaczej niż Lord Valentine, panie. Nie wydaje mi się, bym kiedyś w ogóle słyszał z jego ust słowo “zemsta”.
— A czy istnieje powód, bym mówił jak Lord Valentine, Diwisie? Jestem Hissune.
— Wybrany przez niego na Koronala.
— Wybrany na Koronala na jego miejsce i to on podjął tę decyzję. Być może sposób, w jaki zamierzam rozprawić się z wrogiem, nie będzie leżał w charakterze Lorda Valentine'a.
— Musisz mi więc powiedzieć, co to za sposób.
— Sądzę, że już go znasz. Ja ruszę na Piurifayne wzdłuż Steiche, ty zaś zaatakujesz je od zachodu. Buntownicy znajdą się między naszymi wojskami. Ujmiemy Faraataę, powstrzymamy go przed wysyłaniem przeciw nam zwierząt i chorób roślin. Już po wszystkim Pontifex będzie mógł wezwać przed swe oblicze niedobitki Metamorfów, by na swój łagodny i pełen miłości sposób rozstrzygnąć te słuszne skargi, które zdecydują się mu przedłożyć. Lecz najpierw musimy okazać siłę. Jeśli będziemy zmuszeni przelać krew tych, którzy z nami postąpili tak samo, zrobimy to. Co powiesz na to, Diwisie?
— Powiem, że tak sensownych słów nie słyszałem z ust Koronala od czasu, gdy na tronie tym zasiadał mój ojciec. Lecz sądzę, że Pontifex powiedziałby co innego, gdyby usłyszał te bezwzględne słowa. Czy jest on świadom twych planów, panie?
— Nie rozważaliśmy jeszcze szczegółów mojego planu.
— Czy je rozważycie?
— Pontifex przebywa obecnie w Khyntor lub na zachód od Khyntor. Przez dłuższy czas będzie bardzo zajęty, potem czeka go jeszcze powrót na wschód, a przez ten czas ja znajdę się już najpewniej w głębi Piurifayne. Nie będziemy mieli okazji do dłuższych dyskusji.
W oczach Diwisa pojawił się szelmowski błysk.
— Ach, teraz rozumiem, jak radzisz sobie ze swym problemem, panie!
— Tak? A cóż to za problem?
— Jesteś Koronalem, podczas gdy Pontifex podróżuje sobie po świecie na oczach swych obywateli, zamiast uczciwie zaszyć się w mrokach Labiryntu. Uważam to za niezwykle kłopotliwe dla młodego władcy i nie chciałbym znaleźć się w podobnej sytuacji. Lecz jeśli zadbasz o to, by od Pontifexa dzielił cię dystans jak największy, jeśli winą za różnice w postępowaniu obciążysz dzielącą was odległość… cóż, wówczas uda ci się rządzić niemal tak, jakbyś miał wolną rękę. Prawda, panie?
— Sądzę, że wkroczyliśmy na niebezpieczny grunt.
— Doprawdy?
— Bo i wkroczyliśmy. Przeceniasz także różnice w naszym podejściu do problemu. Wszyscy dobrze wiemy, że Valentine nie jest człowiekiem wojny i może właśnie dlatego ustąpił z tronu Confalume'a. Sądzę, że między mną i Pontifexem istnieje zrozumienie… i nie pragnę dyskutować szerzej na ten temat. Chodźmy, Diwisie; sądzę, iż wypada, byś zaprosił mnie do swej kajuty na kielich wina, potem ja zapraszam cię do Prospektu Nissimorna na kolejny. A później usiądziemy i zaplanujemy, jak poprowadzić tę wojnę. Co o tym sądzisz, książę? Jakie jest twoje zdanie?
4
Znów padało, deszcz rozmył zarysy mapy, którą Faraataa nakreślił w błocie nad brzegiem rzeki. Nie robiło mu to jednak żadnej różnicy. Rysował, ścierał i rysował tę mapę przez cały dzień, a wcale nie musiał, w najdrobniejszych szczegółach bowiem wyryła się ona w jego mózgu. Tu jest Ilirivoyne, tu Avendroyne, tu zaś Nowe Velalisier. A tu zajmują pozycje dwie nacierające armie…
Tu zajmują pozycje dwie nacierające armie…
Tego nie przewidział. Jedynym wielkim błędem jego planu było to, iż nie przewidział, że Niezmienni zaatakują Piurifayne. Tchórzliwy, słaby Lord Valentine nigdy by tego nie uczynił, Valentine czołgałby się raczej u stóp Danipiur, pokornie błagając o układ o przyjaźni. Lecz Valentine nie był już władcą… a raczej stał się tym drugim władcą, wyższym rangą, lecz słabszym. Kto zrozumie szaleństwo Niezmiennych? Pojawił się nowy władca, młody władca, Lord Hissune, najwyraźniej człowiek zupełnie inny…
— Aarisiim! — krzyknął Faraataa. — Czy są jakieś wieści?
— Nie wiemy niemal nic nowego, o Królu, Który Jest. Czekamy na raporty z zachodniego frontu, lecz one nie nadejdą tak szybko.
— A bitwa nad Steiche?
— Powiedziano mi, że leśni braciszkowie nie okazali entuzjazmu, kiedy zwróciliśmy się do nich o pomoc, lecz udało się nam wreszcie skłonić ich do współpracy przy kładzeniu zapór z pnączy ptasich.
— Doskonale, doskonale. Lecz czy uda się położyć je na czas, by zahamować marsz Lorda Hissune'a?
— Bardzo prawdopodobne, o Królu, Który Jest!
— Mówisz tak, bo to prawda, czy dlatego, że wiesz, co pragnę usłyszeć?
Aarisiim spojrzał na niego zaskoczony, usta miał szeroko otwarte; w zawstydzeniu począł zmieniać kształt, przez chwilę był wątłą konstrukcją z lian powiewających na wietrze, potem czymś z wydłużonych, sztywnych, o grubszych po obu końcach prętów, a później wrócił do swej prawdziwej postaci.
— Traktujesz mnie bardzo niesprawiedliwie, Faraatao!
— Być może.
— Nie kłamię ci.
— Jeśli jest to prawdą, jest nią wszystko, a ja usłucham tego, co nią jest — powiedział Faraataa głosem bez wyrazu. Deszcz padał coraz większy, bił w liście rosnących wokół drzew. — Idź i wróć, gdy będziesz miał wieści z zachodu.
Aarisiim znikł w panującym w dżungli mroku. Marszcząc czoło, niespokojny Faraataa znów zaczął rysować mapę. Tu jest armia zachodu, niezliczone miliony Niezmiennych, dowodzonych przez lorda z włosami na twarzy, Diwisa, syna poprzedniego Koronala, Lorda Voriaxa. Zabiliśmy twego ojca, gdy polował w lesie, czy wiesz o tym, Diwisie? Myśliwy, który wystrzelił tę strzałę, był Zmiennokształtnym, który przybrał postać jednego z panów Góry. Widzisz, nędzny Zmiennokształtny może zabić Koronala. Zginiesz i ty, jeśli będziesz tak nieostrożny jak twój ojciec.
Lecz Diwis, który z pewnością nie miał pojęcia, jak zginął jego ojciec (wśród ludu Piuriyarów nie było lepiej strzeżonego sekretu), nie jest człowiekiem nieostrożnym, pomyślał ponuro Faraataa. Jego kwatery bronią oddani rycerze, żaden zabójca nie sforsowałby tej linii obrony, nawet w najlepszym, najsprytniejszym przebraniu. Gniewnymi dźgnięciami ostrego sztyletu z polerowanego drewna Faraataa rysował w błocie linie marszu tej armii. Z Khyntor ciągnęła się wzdłuż wewnętrznych zboczy wielkiego łańcucha gór zachodu, pokonując trasę, która od początku świata była nie pokonana, zmiatając wszystko, co stanęło jej na drodze, wypełniła Piurifayne swymi niezliczonymi żołnierzami, zdobywała coraz to nowe tereny, zanieczyszczała święte strumienie, deptała święte zagajniki…
Z tą hordą Faraataa zmuszony był walczyć pilligrigormami. Żałował tego, były to bowiem jedne z najstraszniejszych stworów w jego biologicznym arsenale. Chciał użyć ich przeciw Ni-moya lub Khyntor, w późniejszej fazie wojny. Były to lądowe skorupiaki wielkości czubka palca, o pancerzach tak twardych, że nie zmiażdżyłoby ich nawet uderzenie młota, i mnóstwie ruchliwych nóżek, które jego artyści genetyki uczynili ostrymi jak brzytwy. Ich apetyt był nienasycony — zjadały dziennie ilość mięsa pięćdziesięciokrotnie przewyższającą masę ciała — żywiły się, drążąc ciało każdego ciepłokrwistego stworzenia, by potem wyjeść sobie drogę na zewnątrz.
Pięćdziesiąt tysięcy pilligrigormów, pomyślał Faraataa, w pięć dni doprowadziłoby miasto wielkości Khyntor do nieopanowanej paniki. Teraz jednak, kiedy Niezmienni zaatakowali Piurifayne, trzeba było uwolnić je nie w mieście, lecz na własnej ziemi, w nadziei, że wprowadzą zamieszanie w szeregi żołnierzy Diwisa i zmuszą jego armię do odwrotu. Żadne raporty nie potwierdziły jeszcze skuteczności tej taktyki.
Z drugiej strony dżungli Koronal Lord Hissune prowadził swą armię na południe kolejną nieprawdopodobną drogą, wzdłuż brzegów Steiche; Faraataa planował na długości setek mil zagrodzić mu drogę nieprzebytą plątaniną z pnączy ptasich; chciał zmusić go, by obchodził przeszkody coraz to większym łukiem, i wreszcie beznadziejnie zabłądził. Jedynym problemem było to, że leśni braciszkowie, wstrętne, doprowadzające go do furii małpy, jedyne istoty zdolne skutecznie posługiwać się pnączem, w ich pocie znajdował się bowiem enzym niwelujący jego lepkość, nie kochały Piurivarów, od tysiącleci polujących na nie dla smacznego mięsa. Skłonienie ich do pomocy najwyraźniej okazywało się niełatwe.
Faraataa poczuł, jak rodzi się w nim i gotuje wściekłość.
A z początku wszystko szło tak dobrze! Zarazy i choroby roślin na terenach rolniczych… sparaliżowanie rolnictwa na tak wielkim obszarze… głód, panika, masowa migracja… tak, wszystko toczyło się zgodnie z planem. Uwolnienie specjalnie wyhodowanych zwierząt także przyniosło oczekiwane skutki, choć na mniejszą skalę; ludzie bali się ich, życie w miastach stało się jeszcze trudniejsze…
Lecz siła tego ciosu była mniejsza, niż się spodziewał. Wydawało mu się, że krwiożercze milufty powinny sparaliżować Ni-moya, i tak już opanowane przez chaos. Nie spodziewał się, że w chwili ataku będzie tam armia Lorda Hissune'a, że łucznicy poradzą sobie z nimi tak łatwo. Teraz nie miał ich już, a wyhodowanie nowych w wystarczającej ilości zabrałoby pięć lat…
Lecz zostały mu jeszcze pilligrigormy, w zbiornikach miał miliony gannigogów, gotowych do wypuszczenia na wolność. Miał quexy, vriigi, zambinaxe, malamolale. Miał plagi: chmura czerwonego pyłu, który mógł przelecieć nocą nad miastem, na całe tygodnie zatruwając zbiorniki wody, fioletowy grzyb, z którego wykluwał się robak atakujący zwierzęta trawożerne, i nie tylko. Faraataa nie chciał nawet stosować niektórych z nich, ponieważ naukowcy powiedzieli mu, że po zagładzie Niezmiennych niełatwo byłoby je kontrolować. Lecz jeśli jego lud zacznie przegrywać, jeśli sytuacja stanie się beznadziejna… on, Faraataa, nie zawaha się użyć wszystkich środków mogących zaszkodzić przeciwnikowi, niezależnie da konsekwencji.
Wrócił Aarisiim, zbliżając się nieśmiało.
— Przynoszę wieści, o Królu, Który Jest.
— Z którego frontu?
— Z obu, o Królu.
Faraataa patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
— Jak złe są te wieści? — spytał. Aarisiim wahał się przez chwilę.
— Na zachodzie niszczą pilligrigormy. Mają ogień wyrzucany z metalowych rur, topiący ich skorupy. Nieprzyjaciel błyskawicznie pokonuje teren, na którym je wypuściliśmy.
— A na wschodzie?
— Przebili się przez las, nie zdążyliśmy postawić zapór na czas. Zwiadowcy donoszą, że nieprzyjaciel poszukuje Hirivoyne.
— Szukają Danipiur. Chcą zawrzeć z nią sojusz przeciw nam. — Oczy Faraatay płonęły. — Jest źle Aarisiimie, ale to jeszcze nie koniec. Wezwij Benuuiaba i Siimii, i innych. Sami wyruszymy do Ilirivoyne, ujmiemy Danipiur, nim oni do niej dotrą. Jeśli trzeba będzie, zabijemy ją, a wtedy z kim zawrą przymierze? Szukają Piurivara dysponującego władzą, a znajdą tylko Faraataę, ja zaś nie podpiszę traktatu z Niezmiennymi.
— Porwać Danipiur? — powtórzył Aarisiim z powątpiewaniem. — Zabić Danipiur?
— Jeśli będę musiał, zabiję cały ten świat, lecz go im nie oddam!