— Traktujesz mnie bardzo niesprawiedliwie, Faraatao!
— Być może.
— Nie kłamię ci.
— Jeśli jest to prawdą, jest nią wszystko, a ja usłucham tego, co nią jest — powiedział Faraataa głosem bez wyrazu. Deszcz padał coraz większy, bił w liście rosnących wokół drzew. — Idź i wróć, gdy będziesz miał wieści z zachodu.
Aarisiim znikł w panującym w dżungli mroku. Marszcząc czoło, niespokojny Faraataa znów zaczął rysować mapę. Tu jest armia zachodu, niezliczone miliony Niezmiennych, dowodzonych przez lorda z włosami na twarzy, Diwisa, syna poprzedniego Koronala, Lorda Voriaxa. Zabiliśmy twego ojca, gdy polował w lesie, czy wiesz o tym, Diwisie? Myśliwy, który wystrzelił tę strzałę, był Zmiennokształtnym, który przybrał postać jednego z panów Góry. Widzisz, nędzny Zmiennokształtny może zabić Koronala. Zginiesz i ty, jeśli będziesz tak nieostrożny jak twój ojciec.
Lecz Diwis, który z pewnością nie miał pojęcia, jak zginął jego ojciec (wśród ludu Piuriyarów nie było lepiej strzeżonego sekretu), nie jest człowiekiem nieostrożnym, pomyślał ponuro Faraataa. Jego kwatery bronią oddani rycerze, żaden zabójca nie sforsowałby tej linii obrony, nawet w najlepszym, najsprytniejszym przebraniu. Gniewnymi dźgnięciami ostrego sztyletu z polerowanego drewna Faraataa rysował w błocie linie marszu tej armii. Z Khyntor ciągnęła się wzdłuż wewnętrznych zboczy wielkiego łańcucha gór zachodu, pokonując trasę, która od początku świata była nie pokonana, zmiatając wszystko, co stanęło jej na drodze, wypełniła Piurifayne swymi niezliczonymi żołnierzami, zdobywała coraz to nowe tereny, zanieczyszczała święte strumienie, deptała święte zagajniki…
Z tą hordą Faraataa zmuszony był walczyć pilligrigormami. Żałował tego, były to bowiem jedne z najstraszniejszych stworów w jego biologicznym arsenale. Chciał użyć ich przeciw Ni-moya lub Khyntor, w późniejszej fazie wojny. Były to lądowe skorupiaki wielkości czubka palca, o pancerzach tak twardych, że nie zmiażdżyłoby ich nawet uderzenie młota, i mnóstwie ruchliwych nóżek, które jego artyści genetyki uczynili ostrymi jak brzytwy. Ich apetyt był nienasycony — zjadały dziennie ilość mięsa pięćdziesięciokrotnie przewyższającą masę ciała — żywiły się, drążąc ciało każdego ciepłokrwistego stworzenia, by potem wyjeść sobie drogę na zewnątrz.
Pięćdziesiąt tysięcy pilligrigormów, pomyślał Faraataa, w pięć dni doprowadziłoby miasto wielkości Khyntor do nieopanowanej paniki. Teraz jednak, kiedy Niezmienni zaatakowali Piurifayne, trzeba było uwolnić je nie w mieście, lecz na własnej ziemi, w nadziei, że wprowadzą zamieszanie w szeregi żołnierzy Diwisa i zmuszą jego armię do odwrotu. Żadne raporty nie potwierdziły jeszcze skuteczności tej taktyki.
Z drugiej strony dżungli Koronal Lord Hissune prowadził swą armię na południe kolejną nieprawdopodobną drogą, wzdłuż brzegów Steiche; Faraataa planował na długości setek mil zagrodzić mu drogę nieprzebytą plątaniną z pnączy ptasich; chciał zmusić go, by obchodził przeszkody coraz to większym łukiem, i wreszcie beznadziejnie zabłądził. Jedynym problemem było to, że leśni braciszkowie, wstrętne, doprowadzające go do furii małpy, jedyne istoty zdolne skutecznie posługiwać się pnączem, w ich pocie znajdował się bowiem enzym niwelujący jego lepkość, nie kochały Piurivarów, od tysiącleci polujących na nie dla smacznego mięsa. Skłonienie ich do pomocy najwyraźniej okazywało się niełatwe.
Faraataa poczuł, jak rodzi się w nim i gotuje wściekłość.
A z początku wszystko szło tak dobrze! Zarazy i choroby roślin na terenach rolniczych… sparaliżowanie rolnictwa na tak wielkim obszarze… głód, panika, masowa migracja… tak, wszystko toczyło się zgodnie z planem. Uwolnienie specjalnie wyhodowanych zwierząt także przyniosło oczekiwane skutki, choć na mniejszą skalę; ludzie bali się ich, życie w miastach stało się jeszcze trudniejsze…
Lecz siła tego ciosu była mniejsza, niż się spodziewał. Wydawało mu się, że krwiożercze milufty powinny sparaliżować Ni-moya, i tak już opanowane przez chaos. Nie spodziewał się, że w chwili ataku będzie tam armia Lorda Hissune'a, że łucznicy poradzą sobie z nimi tak łatwo. Teraz nie miał ich już, a wyhodowanie nowych w wystarczającej ilości zabrałoby pięć lat…
Lecz zostały mu jeszcze pilligrigormy, w zbiornikach miał miliony gannigogów, gotowych do wypuszczenia na wolność. Miał quexy, vriigi, zambinaxe, malamolale. Miał plagi: chmura czerwonego pyłu, który mógł przelecieć nocą nad miastem, na całe tygodnie zatruwając zbiorniki wody, fioletowy grzyb, z którego wykluwał się robak atakujący zwierzęta trawożerne, i nie tylko. Faraataa nie chciał nawet stosować niektórych z nich, ponieważ naukowcy powiedzieli mu, że po zagładzie Niezmiennych niełatwo byłoby je kontrolować. Lecz jeśli jego lud zacznie przegrywać, jeśli sytuacja stanie się beznadziejna… on, Faraataa, nie zawaha się użyć wszystkich środków mogących zaszkodzić przeciwnikowi, niezależnie da konsekwencji.
Wrócił Aarisiim, zbliżając się nieśmiało.
— Przynoszę wieści, o Królu, Który Jest.
— Z którego frontu?
— Z obu, o Królu.
Faraataa patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
— Jak złe są te wieści? — spytał. Aarisiim wahał się przez chwilę.
— Na zachodzie niszczą pilligrigormy. Mają ogień wyrzucany z metalowych rur, topiący ich skorupy. Nieprzyjaciel błyskawicznie pokonuje teren, na którym je wypuściliśmy.
— A na wschodzie?
— Przebili się przez las, nie zdążyliśmy postawić zapór na czas. Zwiadowcy donoszą, że nieprzyjaciel poszukuje Hirivoyne.
— Szukają Danipiur. Chcą zawrzeć z nią sojusz przeciw nam. — Oczy Faraatay płonęły. — Jest źle Aarisiimie, ale to jeszcze nie koniec. Wezwij Benuuiaba i Siimii, i innych. Sami wyruszymy do Ilirivoyne, ujmiemy Danipiur, nim oni do niej dotrą. Jeśli trzeba będzie, zabijemy ją, a wtedy z kim zawrą przymierze? Szukają Piurivara dysponującego władzą, a znajdą tylko Faraataę, ja zaś nie podpiszę traktatu z Niezmiennymi.
— Porwać Danipiur? — powtórzył Aarisiim z powątpiewaniem. — Zabić Danipiur?
— Jeśli będę musiał, zabiję cały ten świat, lecz go im nie oddam!
5
Wczesnym wieczorem zatrzymali się po wschodniej stronie Rozpadliny w miejscu znanym jako Dolina Prestimiona; z tego, co wiedział Valentine, był to niegdyś ważny ośrodek rolniczy. Podczas podróży po Zimroelu widywał już sceny nieopisanie ponure: porzucone farmy, wyludnione miasta, znaki przerażającej walki o przetrwanie… lecz owa Dolina Prestimiona wyglądała najbardziej przygnębiająco z nich wszystkich.
Pola tu były popalone, czarne, ludzie milczący, spokojni, jakby oszołomieni.
— Uprawialiśmy lusayender i ryż — opowiadał gospodarz Valentine'a, farmer imieniem Nitikkimal, pełniący najwyraźniej funkcję zarządzającego sektorem. — Potem przyszła śnieć lusavenderowa, rośliny wyginęły, a my musieliśmy spalić pola. Miną jeszcze co najmniej dwa lata, nim znów będziemy mogli je uprawiać. Pozostaliśmy jednak. Nikt z nas, mieszkańców Doliny, nie uciekł, Wasza Wysokość. Brakowało żywności. Nam, Ghayrogom, niewiele potrzeba, rozumiesz, panie, a jednak jedzenia nie starczało dla wszystkich. Nie mamy nic do roboty, przez co ludzie są niespokojni, smutno także patrzeć na ziemię zmienioną w popioły, lecz to nasza ziemia, więc zostaliśmy. Czy kiedyś jeszcze będziemy ją uprawiać, Wasza Wysokość?
— Wiem, że będziecie — odpowiedział Valentine zastanawiając się, czy nie łudzi go fałszywą nadzieją.
Dom Nitikkimala stał u wejścia do Doliny i wydawał się niemal pałacem, smukłe belki z drewna ghannimor podpierały wysokie sufity, dach kryty był zieloną dachówką. Wewnątrz czuło się jednak wilgoć i przeciągi, jakby plantator stracił serce i nie troszczył się już o dokonywanie napraw koniecznych w tym wilgotnym, ciepłym klimacie.