Выбрать главу

Tego popołudnia Valentine, całkowicie sam, odpoczywał w ogromnym apartamencie, który Nitikkimal oddał mu do dyspozycji. Wieczorem miał udać się do ratusza na spotkanie z miejscowymi obywatelami. Dotarła tu do niego wielka paka meldunków, z których dowiedział się, że Hissune wkroczył daleko w głąb terytoriów Metamorfów gdzieś w pobliżu rzeki Steiche, szukając Nowego Velalisier, jak nazywano stolicę buntowników. Ciekawe, czy będzie miał więcej szczęścia niż on sam, gdy wędrował dżunglą w poszukiwaniu Ilirivoyne? A Diwis zgromadził równie wielką lub nawet większą armię do ataku na Piurifayne z drugiej strony. Kiedy myślał o człowieku wojny, jakim był jego bratanek, Valentine czuł niepokój. Nie tak to planowałem, powtarzał sobie, nie chodziło mi o wysyłanie armii do Piurifayne. Właśnie tego pragnąłem uniknąć! Lecz wiedział, że było to nie do uniknięcia. W tych czasach świat potrzebował Hissune'ów i Diwisów, nie Valentine'ów. On musi tylko odegrać swą rolę, oni odegrają swoje, a potem, jeśli taka jest wola Bogini, rany kiedyś zaczną się goić.

Przejrzał i inne meldunki. Wiadomość z Góry Zamkowej: Stasilane jest teraz regentem i zmaga się z rutynowymi pracami rządu. Współczuł mu: Stasilane wspaniały, Stasilane atleta siedzi za biurkiem i podpisuje kawałki papieru. Jak strasznie zmienia nas czas! — pomyślał Valentine. My, którzy używaliśmy życia na Górze Zamkowej, oddawaliśmy się rozrywkom, polowaniom i zabawie, uginamy się teraz pod ciężarem obowiązków, dźwigając na barkach brzemię naszego biednego, sypiącego się świata. Jak daleki jest teraz Zamek, jak dalekie są radości życia z czasów, gdy świat wydawał się rządzić sam, a przez cały rok panowała wiosna!

Meldunek od Tunigorna: wędruje przez Zimroel tuż za Valentine'em, załatwia rutynowe sprawy: pochówek umarłych, dystrybucja żywności, zachowanie istniejących środków i inne metody bezpośredniej walki z głodem i plagami. Tunigorn łucznik, Tunigorn, słynny myśliwy, nadaje teraz sens — my wszyscy nadajemy im teraz sens — naszym chłopięcym latom, spędzonym w komforcie i na rozrywkach.

Odsunął od siebie meldunki. Ze szkatułki wyjął smoczy kieł, który w Khyntor, w dziwnych doprawdy okolicznościach, dała mu ta kobieta, Millilain. W chwili, w której po raz pierwszy wziął go do ręki, wiedział już, że to nie zwykły kawałek kości, amulet fanatycznie przesądnych prostaczków. Mijały dni, a z każdym dniem Valentine lepiej rozumiał, co on oznacza i jak go używać… w tajemnicy, zawsze w tajemnicy, bez wiedzy Carabelli. Już niemal wiedział, co dała mu Millilain.

Dotknął go palcem. Kieł był cienki, kruchy, niemal przejrzysty, twardy jednak niczym najtwardszy kamień, krawędzie zaś miał ostre jak najostrzejsza stal. Wydawał się chłodny, a jednak sprawiał przy tym wrażenie takie, jakby płonął w nim ogień.

Usłyszał nie istniejącą muzykę dzwonów. Biły powoli, uroczyście, w niemal pogrzebowym rytmie, potem rozległa się dźwięczna kaskada tonów, szybka, przechodząca w zapierającą, dech w piersiach mieszaninę melodii, tak błyskawiczną, że tony poprzedniej zacierała już następna, a potem wszystkie one zlały się w jedną oszałamiającą symfonię zmian; tak, znał już tę muzykę, rozumiał, czym jest, to król oceanu Maazamoorn, stworzenie, które istoty lądowe znały pod nazwą smoka Lorda Kinnikena, najpotężniejszy mieszkaniec wielkiego Majipooru.

Valentine długo nie pojmował, że muzykę Mazamoorna słyszał, nim jeszcze talizman ten trafił w jego ręce. Leżąc we śnie na pokładzie “Lady Thiin”, kiedy po raz pierwszy — ileż to podróży temu! — płynął z Alhanroelu na Wyspę Snu, śnił o pielgrzymce; ubrani w białe stroje ludzie śpieszyli ku morzu, był wśród nich i on, a z morza wyłonił się wielki smok Lorda Kinnikena, otworzył paszczę tak szeroko, że zmieściłyby się w niej zmierzające ku niemu rzesze. A kiedy zbliżył się i wypełzł na brzeg, dobywał się z niego właśnie dźwięk dzwonów, tak potężny i straszny, że wydawał się kruszyć samo powietrze.

Podobny dźwięk dobywał się także i z kła. Mając go za przewodnika, Valentine mógłby, gdyby skupił się w jądrze swej duszy, a potem sięgnął całym sobą poprzez świat, skontaktować się z przerażającym potęgą umysłem króla oceanu Maazmoorna, którego ignoranci nazywali smokiem Lorda Kinnikena. Taki oto dar dała mu Millilain. Skąd wiedziała, jaki użytek może z niego zrobić on… i tylko on? A może nie wiedziała? Być może dała mu go tylko dlatego, iż dla niej był święty… być może nie miała najmniejszego pojęcia, że on i tylko on użyć go może w ten właśnie sposób, jako jądra koncentracji…

Maazmoornie… Maazmoornie…

Próbował, szukał, wzywał. Z dnia na dzień coraz bliższy był nawiązania prawdziwego kontaktu z królem oceanu, prawdziwej z nim rozmowy, zetknięcia dwóch osobnych tożsamości. Już prawie dochodził do celu. Być może uda mu się już dziś, a może dopiero jutro lub pojutrze…

Odpowiedz mi, Maazmoornie. To ja cię wzywam, ja, Valentine Pontifex…

Nie bał się już przerażającego umysłu smoka. W tych sekretnych wyprawach duszy nauczył się, do jakiego stopnia istoty z lądu nie rozumieją władców oceanu. Królowie oceanu budzili strach, to prawda, lecz nie trzeba było się ich bać.

Maazmoornie… Maazmoornie…

Już prawie, pomyślał.

— Valentine? — Za drzwiami stała Carabella. Zaskoczony, Valentine drgnął wychodząc z transu tak nagle, że omal nie spadł z fotela. Odzyskał jednak kontrolę nad sobą, schował kieł do szkatułki, uspokoił się i podszedł do żony.

— Powinniśmy już być w ratuszu — powiedziała.

— Oczywiście. Tak, oczywiście.

W głębi duszy nadal słyszał dźwięk owych tajemniczych dzwonów. Teraz jednak nadszedł czas na inne obowiązki. Kieł Maazmoorna będzie musiał jeszcze trochę poczekać.

Godzinę później, w wielkiej sali ratusza, Valentine zasiadł na podwyższeniu, a przed nim przechodzili powoli farmerzy, oddając mu hołd i przynosząc do pobłogosławienia narzędzia pracy: sierpy, motyki, najprostsze, prymitywne narzędzia rolnika, zupełnie jakby Pontifex przez sam akt złożenia dłoni mógł przywrócić dobrobyt, którym cieszyła się niegdyś ta nieszczęśliwa dolina. Zastanawiał się nawet, czy nie reguluje tego jakaś pradawna tradycja wiejskiego ludu, prawie samych Ghayrogów. Najpewniej nie — zdecydował — żaden rządzący Pontifex nie odwiedził nigdy Doliny Prestimiona i w ogóle Zimroelu, nie było też powodu, by się takich odwiedzin spodziewać. Być może tak oto, wynaleziona przez ten lud na potrzeby chwili, narodziła się tradycja, stworzona, gdy mieszkańcy doliny dowiedzieli się o nadejściu Pontifexa.

Nie martwiło go to. Przynosili mu narzędzia pracy, więc dotykał rączki jednego, ostrza drugiego, lemiesza trzeciego, i uśmiechał się swym najcieplejszym uśmiechem, i mówił im słowa nadziei płynącej z serca, w odpowiedzi ich twarze płonęły nowym blaskiem.

Pod koniec wieczoru w sali powstało zamieszanie. Valentine podniósł wzrok i dostrzegł zmierzającą w jego kierunku dziwną procesję. Dwie młode Ghayrożki, idące przejściem w jego kierunku, prowadziły pod ręce starszą, która, sądząc po bezbarwnej łusce i zwieszających się wokół twarzy wężach włosów, musiała być rzeczywiście bardzo stara. Sprawiała wrażenie ślepej i słabej, lecz trzymała się prosto i szła przed siebie, jakby z każdym krokiem rozbijała mur.

— To Aximaan Threysz — szepnął Nitikkimal. — Czy słyszałeś o niej, Wasza Wysokość?

— Niestety nie.

— Jest najsłynniejszą gospodynią w okolicy, znaną ze swego lusavenderu, źródłem mądrości, cenioną ze względu na swą wiedzę. Mówią o niej, że czeka tylko na śmierć, a jednak pragnęła się dziś z tobą zobaczyć.