Wymarzona pogoda dla U-Bootów.
Otworzył na oścież drzwi białej skody i w twarz uderzył go podmuch ciepłego, stęchłego powietrza.
— Dzień dobry, Spiedel! — przywitał się, potrząsając kościstym ramieniem policyjnego fotografa. — Czas na prysznic. — Spiedel obudził się i zmierzył Marcha ponurym spojrzeniem.
Kiedy ten zbliżył się do drugiej skody, okno od strony kierowcy było już otwarte.
— W porządku, March. W porządku. — W piskliwym głosie sądowego lekarza Kripo, SS-Arzta Augusta Eislera, pobrzmiewała urażona godność. — Zachowaj swój koszarowy humor dla tych, którzy potrafią go docenić.
Podeszli na skraj wody, wszyscy oprócz doktora Eislera stojącego z boku pod staroświeckim czarnym parasolem, którego nie chciał nikomu użyczyć. Spiedel zamontował flesz na aparacie i oparł ostrożnie prawą nogę o grudę gliny.
— Cholera! — zaklął, kiedy woda zalała mu but.
Błysnęła lampa, utrwalając na chwilę całą scenę: białe twarze, srebrne nitki deszczu, ciemny las. Z pobliskich trzcin przyleciała zaciekawiona łabędzica i zaczęła zataczać kręgi kilka metrów od nich.
— Broni swojego gniazda — stwierdził młody esesman.
— Chcę mieć jeszcze jedno zdjęcie stąd — pokazał March. — I jedno stamtąd.
Fotograf zaklął ponownie i wyciągnął ociekającą nogę z błota. Flesz błysnął jeszcze dwukrotnie.
Inspektor pochylił się i złapał ciało pod pachy. Było śliskie i twarde niczym chłodna guma.
— Pomóżcie mi.
Policjanci z Orpo złapali topielca każdy za jedno ramię. Stękając z wysiłku dźwignęli go wszyscy razem i wyciągnęli z wody, a potem powlekli z błotnistego brzegu na wilgotną trawę. Wyprostowując się March dostrzegł, że Jost bacznie mu się przypatruje.
Stary mężczyzna miał na sobie błękitne kąpielówki, które zsunęły się aż do kolan. W lodowatej wodzie genitalia skurczyły się i przypominały złożone w czarnym gnieździe białe ptasie jaja.
Trup nie miał lewej nogi.
Spodziewałem się tego, pomyślał Xavier. W taki dzień nic nie mogło być zwyczajne. Może rzeczywiście czekała go jakaś wielka sprawa.
— Pańska opinia, doktorze?
Eisler sapnął poirytowany, dał ostrożnie krok do przodu i zdjął z jednej ręki rękawiczkę. Noga ucięta była przy podstawie łydki. Wciąż trzymając nad sobą parasol lekarz pochylił się sztywno i przesunął palcami po kikucie.
— Śruba okrętowa? — zapytał March. Widział ciała wyciągane z miejsc, którędy wiodły ruchliwe szlaki wodne: z Tegler See i Szprewy w Berlinie, a także z Alsteru w Hamburgu. Wyglądały, jakby znęcał się nad nimi rzeźnik.
— Nie — odparł Eisler, cofając rękę. — Stara amputacja. Nawiasem mówiąc, dość fachowo przeprowadzona. — Oparł pięść o pierś topielca i mocno nacisnął. Z ust i nozdrzy pociekła błotnista woda. — Zaawansowane stężenie pośmiertne. Nie żyje od jakichś dwunastu godzin. Może trochę krócej — dodał, zakładając z powrotem rękawiczkę.
Zza drzew dobiegł ich warkot diesla.
— Ambulans — stwierdził Ratka. — Zbytnio się nie śpieszą. March dał znak Spiedelowi.
— Zrób jeszcze jedno zdjęcie.
Przyglądając się zwłokom, zapalił papierosa. A potem przysiadł na piętach i spojrzał w otwarte oko. Trwało to dłuższą chwilę. Ponownie błysnął flesz. Łabędzica poderwała się w górę i trzepocząc skrzydłami pofrunęła w poszukiwaniu pożywienia na środek jeziora.
2
Komenda Kripo znajdowała się na drugim końcu Berlina, dwadzieścia pięć minut drogi od Haweli. Chcąc przesłuchać Josta March zaoferował, że podrzuci go najpierw do koszar, żeby mógł się przebrać, ale chłopak nie skorzystał z uprzejmości; chciał mieć to wszystko jak najszybciej za sobą. Poczekali więc tylko, aż ciało zostanie załadowane do ambulansu i zabrane do kostnicy, po czym wsiedli do małego czterodrzwiowego volkswagena inspektora i ruszyli na wschód przez zatłoczone miasto.
Wstawał jeden z owych ponurych berlińskich poranków, kiedy słynne tutejsze powietrze nie tyle orzeźwia, co ziębi, kłując twarz i dłonie tysiącem lodowatych igieł. Na Potsdamer Chaussee woda tryskająca spod kół przejeżdżających samochodów przegoniła przechodniów pod ściany budynków. Obserwując ich przez zalaną deszczem szybę March miał wrażenie, że znalazł się w mieście podążających po omacku do pracy ślepców.
Wszystko wydawało się takie normalne. Później to właśnie uderzało go najbardziej. Podobnie jak podczas wypadku na szosie: najpierw wszystko jest w porządku, a potem następuje ta chwila i świat nigdy już nie wraca do swej poprzedniej postaci. Bo przecież nie było nic nadzwyczajnego w fakcie, że wyłowiono czyjeś ciało z Haweli. Zdarzało się to dwa razy w miesiącu — odnajdywano w wodzie pijaków i zbankrutowanych przedsiębiorców, nieostrożne dzieci i zawiedzionych w miłości nastolatków; ofiary nieszczęśliwych wypadków, samobójstw i morderstw; ludzi zdesperowanych, głupich i nieszczęśliwych.
Telefon w jego mieszkaniu przy Ansbacher Strasse zadzwonił piętnaście po szóstej. Nie obudził go. Od dłuższego czasu leżał w półmroku z szeroko otwartymi oczyma, słuchając deszczu. Od kilku miesięcy źle spał.
— March? Z Haweli wyłowiono topielca. — To był Krause, nocny oficer dyżurny. — Bądź tak dobry i zajmij się tym. March odparł, że nie jest zainteresowany topielcem.
— Twoje zainteresowanie albo jego brak nie ma tutaj najmniejszego znaczenia.
— Nie interesuje mnie topielec — powtórzył March — bo nie jestem na służbie. Miałem dyżur w zeszłym tygodniu i jeszcze tydzień temu. — A także dwa tygodnie temu, mógł dodać. — Dzisiaj mam wolny dzień. Zerknij ponownie do swojej listy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Masz szczęście, March — odezwał się w końcu pojednawczo Krause. — Patrzyłem na dyżury z zeszłego tygodnia. Możesz spać dalej. Albo — zachichotał — robić to, co ci przerwałem.
Podmuch wiatru zabębnił deszczem o okienną ramę.
Procedura w wypadku odnalezienia ciała była z góry ustalona: na miejsce natychmiast udawali się lekarz, policyjny fotograf i inspektor. Inspektorzy wysyłani byli na podstawie listy dyżurów układanej na komendzie Kripo przy Werderscher Markt.
— Kto ma dzisiaj dyżur, jeśli wolno spytać?
— Max Jaeger.
Jaeger. March dzielił z nim gabinet. Spojrzał na swój budzik i pomyślał o małym domku w Pankow, gdzie Max mieszkał ze swoją żoną i czterema córkami; w tygodniu widywał się z rodziną tylko przy śniadaniu. March tymczasem był rozwiedziony i żył samotnie. Popołudnie miał spędzić ze swoim synem. Ale najpierw musiał wypełnić czymś długie puste godziny poranka. Czuł się tak paskudnie, że perspektywa rutynowej sprawy wydała mu się zachęcająca. Przynajmniej czymś się zajmie.
— Och, daj mu spokój — powiedział. — I tak już nie śpię. Pojadę tam.
To było prawie dwie godziny temu. Zerknął w tylne lusterko na swego pasażera. Jost nie odezwał się ani razu, odkąd wsiadł do samochodu. Siedział sztywno na tylnym siedzeniu, wpatrując się w szare, mijane przez nich budynki.
Przy Bramie Brandenburskiej policjant na motocyklu dał im sygnał, żeby się zatrzymali.
Środkiem Pariser Platz maszerowała, rozchlapując kałuże, orkiestra SA w zmoczonych brązowych mundurach. Przez zamknięte szyby volkswagena dobiegał stłumiony odgłos bębnów i trąbek, wygrywających stary partyjny marsz. Kilkadziesiąt osób stojących przed Akademią Sztuk Pięknych przypatrywało się paradzie, kuląc ramiona przed deszczem.