O dwunastej odebrał Pilego z domu Klary — bungalowu stojącego w ponurym powojennym osiedlu mieszkaniowym Lichtenrade, na południowych obrzeżach miasta. Zaparkował na ulicy, zatrąbił dwa razy i zobaczył, jak uchylają się na chwilę zasłony w salonie. To był rytuał, który ukształtował się za ich milczącą zgodą w ciągu pięciu lat, jakie upłynęły od rozwodu — sposób na uniknięcie kłopotliwych spotkań. Odprawiali go, jeśli pozwalały na to inne obowiązki, co trzy tygodnie, w niedzielę, na mocy ściśle ustalonych przepisów kodeksu rodzinnego. Rzadko kiedy oglądał syna we wtorek, ale trwały właśnie szkolne ferie; od roku 1959 zamiast na Wielkanoc dawano uczniom wolny tydzień przed urodzinami Führera.
Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Pili. Przypominał wypchniętego na scenę wbrew własnej woli, stremowanego dziecinnego aktora. Ubrany w nowy mundurek Deutsches Jungvolk — czarną jak smoła koszulę i ciemnoniebieskie szorty — wdrapał się, nie mówiąc ani słowa, na siedzenie. March uścisnął go niezgrabnie.
— Wyglądasz wspaniale. Co w szkole?
— Wszystko w porządku.
— A u mamy? Chłopak wzruszył ramionami.
— Jak chciałbyś spędzić dzień?
Ponowne wzruszenie ramion.
Zjedli lunch przy Budapester Strasse, naprzeciwko zoo, w nowoczesnym lokalu z winylowymi krzesłami i stolikami z plastikowym blatem: ojciec zamówił piwo i kiełbaski, syn sok jabłkowy i hamburgera. Przez chwilę rozmawiali o Deutsches Jungvolk i Pili cały się rozpromienił. Ktoś, kto nie należał do organizacji, kompletnie się nie liczył, był „nie umundurowaną ofermą, która nigdy nie uczestniczyła w ognisku ani marszu przełajowym”. Pimpfem[2] wolno było zostać w wieku dziesięciu lat. W czternastym roku życia przechodziło się automatycznie do Hitlerjugend.
— Zdałem najlepiej wstępny sprawdzian.
— Dzielny chłopak.
— Trzeba przebiec sześćdziesiąt metrów w dwanaście sekund — powiedział Pili. — Skoczyć w dal i rzucić kulą. Jest też marsz przełajowy: trwa półtora dnia. Potem sprawdzian pisemny. Filozofia partii. Trzeba nauczyć się na pamięć „Horst Wessel Lied”.
Przez moment Xavier myślał, że syn ma zamiar zaśpiewać. — Dostałeś nóż? — wtrącił szybko.
Chłopiec pogrzebał w kieszeni, marszcząc z powagą czoło. Jaki on podobny do matki, pomyślał March. Te same szerokie kości policzkowe i pełne usta; te same patrzące poważnie, rozstawione szeroko piwne oczy. Pili położył ostrożnie sztylet na stole. Xavier podniósł go. Przypomniał mu się dzień, kiedy dostał swój własny. Kiedy to było? — w trzydziestym czwartym? Podniecenie chłopca, który wierzy, że dopuszczono go do świata mężczyzn. Obrócił nóż i w świetle błysnęła wyryta na rękojeści swastyka. Przez chwilę ważył sztylet w dłoni, a potem oddał go synowi.
— Jestem z ciebie dumny — skłamał. — Co chcesz teraz robić? Możemy pójść do kina. Albo do zoo.
— Chcę pojechać autobusem.
— Ale robiliśmy to już ostatnim razem. I poprzednio.
— To nic. Chcę jechać autobusem.
— Wielki Pałac Rzeszy jest największą budowlą świata. Wznosi się ponad ćwierć kilometra w górę i zdarzają się dni, tak jak dzisiejszy, kiedy jego szczyt tonie w chmurach. Sama kopuła ma średnicę stu czterdziestu metrów i kopuła bazyliki świętego Piotra w Rzymie zmieściłaby się w niej szesnaście razy.
Dotarli do końca Wielkiej Alei i wjechali na Adolf Hitler Platz. Po lewej stronie plac zamykała bryła Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, po prawej nowa Kancelaria Rzeszy i Rezydencja Führera. Na wprost przed nimi stał Wielki Pałac. W miarę jak się zbliżali, jego szarość przechodziła w bardziej żywe kolory. Widzieli teraz na własne oczy to, co powiedziała im przewodniczka: kolumny, na których wspierała się fasada, wykute były z czerwonego, sprowadzonego ze Szwecji granitu i ograniczone z obu stron złotymi posągami Atlasa i Tellusa, dźwigającymi na ramionach potężne kule wyobrażające niebo i ziemię.
Budynek był krystalicznie biały niczym weselny tort, a kopuła z kutej miedzi matowozielona. Pili wciąż stał z przodu autobusu.
— W Wielkim Pałacu odbywają się wyłącznie największe uroczystości państwowe Rzeszy. Może pomieścić sto osiemdziesiąt tysięcy ludzi. W środku można zaobserwować interesujący i nie przewidziany przez projektantów fenomen: oddech tysięcy ludzi unosi się wysoko pod kopułę i zamienia w chmury, które kondensują się i spadają w postaci lekkiego deszczu. Wielki Pałac jest jedyną budowlą na świecie, która wytwarza swój własny mikroklimat…
March słyszał to wszystko już wcześniej. Wyglądając przez szybę autobusu, przez cały czas miał przed oczyma topielca. Kąpielówki! Co sobie wyobrażał ten dziadek, pływając po nocy w jeziorze? W poniedziałek już wcześnie po południu Berlin zasnuły ciemne chmury. Kiedy rozpętała się w końcu burza, strugi deszczu zalały dachy i ulice, zagłuszając huk piorunów. Może to było samobójstwo? Trzeba to będzie uwzględnić. Wyobraził sobie, jak starszy mężczyzna wchodzi do zimnego jeziora i oddala się w ciemności od brzegu, jak młóci rękoma wodę i unosi wzrok, widząc rozświetlającą niebo błyskawicę — czekając, aż reszty dokona zmęczenie…
Pili wrócił z powrotem i podskakiwał podekscytowany na siedzeniu.
— Czy zobaczymy dziś Führera, tato?
Wizja ulotniła się i Xaviera ogarnęło poczucie winy. Właśnie te jego sny na jawie najbardziej wyprowadzały z równowagi Klarę: „nawet kiedy z nami siedzisz, myślą jesteś gdzie indziej…”
— Nie wydaje mi się — odparł.
— Po prawej stronie widzimy Kancelarię Rzeszy i Rezydencję Führera. Łączna długość jej fasady wynosi dokładnie siedemset metrów, jest wiec o sto metrów większa od fasady pałacu Ludwika XIV w Wersalu.
W miarę jak się zbliżali, odsłaniały się przed nimi szczegóły: marmurowe kolumny i czerwone mozaiki, lwy z brązu, złocone płaskorzeźby i gotyckie napisy — architektoniczny chiński smok, który ułożył się do snu po prawej stronie placu. Pod powiewającym sztandarem ze swastyką pełnili honorową wartę czterej esesmani. Na gładkiej, pozbawionej okien ścianie umieszczony był na wysokości pięciu pięter pojedynczy balkon, na którym pokazywał się Führer, kiedy na placu gromadził się milionowy tłum. Teraz kręciło się tu tylko kilkudziesięciu gapiów, spoglądających z pobladłymi od oczekiwania twarzami w stronę zamkniętych na głucho okiennic.
March spojrzał na syna. Pili był cały zmieniony; jego dłoń zaciskała się kurczowo na rękojeści sztyletu.
Autobus zajechał z powrotem na przystanek przy Dworcu Gotenlandzkim. Kiedy wysiadali, dochodziła piąta i zapadał zmierzch. Zniechęcony dzień dawał za wygraną.
Z dworca wylewał się potok ludzi — objuczeni tornistrami żołnierze, którym towarzyszyły narzeczone lub żony; cudzoziemscy robotnicy, dźwigający kartonowe walizki i sfatygowane, powiązane sznurkami toboły; wreszcie osadnicy, którzy po dwudniowej podróży ze stepów patrzyli zaskoczeni na feerię świateł i przewalające się tłumy. Wszędzie widać było mundury. Ciemnoniebieskie, zielone, brązowe, czarne, w szarym kolorze khaki. Przypominało to fabrykę przy końcu zmiany. Podobnie jak w fabryce słychać było zgrzyt metalu i przenikliwe gwizdki; ciężkie powietrze wypełniał fabryczny zapach rozgrzanego oleju i stali. Wszystkie ściany upstrzone były plakatami. „Bądź czujny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę!” „Uwaga! Zgłaszaj natychmiast podejrzane bagaże!” „Alarm antyterrorystyczny!”