Выбрать главу

Wielkie jak domy pociągi wyruszały stąd po szerokich torach w stronę wysuniętych na wschód placówek imperium — do Gotenlandu (przedtem Krym), do Theoderichshafen (przedtem Sewastopol); do Generalkommissariatu Taurydy i jego stolicy Melitopolu; na Wołyń i Podole, do Żytomierza, Kijowa, Nikołajewa, Dniepropietrowska, Charkowa, Rostowa i Saratowa… Terminal nowego świata. Informacje o przyjazdach i odjazdach pociągów przerywane były kilkoma taktami „Uwertury Koriolana”. Przeciskając się przez tłum, March usiłował wziąć Pilego za rękę, ale mały odsunął jego dłoń.

Piętnaście minut trwało, zanim wyjechali samochodem z podziemnego parkingu, kolejne piętnaście, zanim wydostali się z zatłoczonych uliczek otaczających dworzec. Po drodze nie odzywali się ani słowem. Dopiero kiedy zbliżali się do Lichtenrade, syn nagle przerwał milczenie.

— Ty jesteś aspołeczny, prawda? — zapytał.

Tak śmiesznie zabrzmiało to słowo w wargach dziesięciolatka i tak było starannie wymówione, że Xavier o mało nie wybuchnął śmiechem. Typ aspołeczny: w partyjnym języku zaledwie jeden stopień wyżej od zdrajcy. Ktoś, kto nie daje datków na Pomoc Zimową. Nie należy do żadnej z licznych narodowosocjalistycznych organizacji. Do narodowosocjalistycznego związku narciarskiego. Do narodowosocjalistycznego towarzystwa krzewienia kultury fizycznej. Do wielkoniemieckiego narodowosocjalistycznego klubu motorowego. Do narodowosocjalistycznego zrzeszenia policjantów. Któregoś popołudnia natknął się nawet w Lustgarten na paradę, którą zorganizowała narodowosocjalistyczna liga odznaczonych medalem za uratowanie życia.

— To bzdura.

— Wujek Erich mówi, że to prawda.

Erich Helfferich. Więc teraz został już „wujkiem Erichem”? No, no. Zelota najgorszego rodzaju, pełnoetatowy biurokrata w berlińskiej siedzibie partii. Nadęty, łypiący małymi oczkami zza swoich okularów instruktor skautingu… March poczuł, że zaciska bezwiednie ręce na kierownicy. Helfferich zaczął się widywać z Klarą mniej więcej przed rokiem.

— On mówi, że nie oddajesz hitlerowskiego salutu i że robisz sobie żarty z partii.

— A skąd on to wszystko wie?

— Mówi, że w siedzibie partii mają na twój temat teczkę i że niedługo cię zamkną. To tylko kwestia czasu. — Chłopak prawie płakał ze wstydu. — Myślę, że chyba ma rację.

— Pili!

Podjechali pod dom.

— Nienawidzę cię. — Wypowiedziane to było spokojnym chłodnym tonem.

Chłopiec wyskoczył z volkswagena. March otworzył drzwiczki ze swojej strony, okrążył samochód i pobiegł za synem. Z domu dochodziło szczekanie psa.

— Pili! — zawołał jeszcze raz.

Drzwi otworzyły się. Stała w nich Klara ubrana w mundur narodowosocjalistycznego stowarzyszenia gospodyń domowych. Za jej plecami mignął przez chwilę brązowy uniform Helffericha. Pies, młody niemiecki owczarek, wybiegł na zewnątrz i skoczył w stronę Pilego, który przecisnął się obok matki i zniknął w środku domu. Xavier chciał pobiec za nim, ale Klara stanęła mu na drodze.

— Zostaw chłopca w spokoju. Wynoś się stąd. Zostaw nas wszystkich w spokoju.

Złapała psa za obrożę i wciągnęła do środka. Jego skowyt zagłuszyły głośno zatrzaśnięte drzwi.

Później, kiedy wracał do śródmieścia, nie mógł przestać myśleć o psie. Była to jedyna żywa istota w tym domu, która nie miała na sobie munduru.

Gdyby nie czuł się tak paskudnie, wybuchnąłby śmiechem.

4

— Co za pieprzony dzień — jęknął, zakładając płaszcz, Max Jaeger; było wpół do ósmej wieczorem. — Nie odnaleziono żadnych przedmiotów ani garderoby należącej do ofiary. Cofnąłem się na liście zaginionych aż do czwartku. Nic. Minęło dwadzieścia cztery godziny od przybliżonego czasu zgonu i nikt nie zgłosił jego zaginięcia. Jesteś pewien, że to nie jakiś włóczęga?

March potrząsnął głową.

— Za dobrze odkarmiony. Poza tym włóczędzy nie noszą kąpielówek. Z zasady.

— Na domiar złego — dodał Max, zaciągając się po raz ostatni cygarem i gasząc je w popielniczce — mamy dziś wieczorem zebranie partii. „Niemiecka matka — bojowniczka frontu wewnętrznego”.

Podobnie jak wszyscy inspektorzy Kripo, łącznie z Marchem, Jaeger miał rangę Sturmbannführera SS. W odróżnieniu od Xaviera wstąpił w zeszłym roku do partii. March specjalnie go za to nie winił. Żeby awansować, trzeba było należeć do partii.

— Czy Hannelore idzie razem z tobą?

— Hannelore? Odznaczona Brązowym Krzyżem Niemieckiego Macierzyństwa? Oczywiście, że idzie. — Max spojrzał na zegarek. — Zostało mi czasu akurat na jedno piwo. Co ty na to?

— Dziękuję, dzisiaj nie. Ale zejdę z tobą na dół.

Rozstali się na stopniach komendy. Jaeger uniósłszy na pożegnanie rękę, skręcił w lewo, do baru przy Obwall Strasse. Xavier ruszył w prawo, w stronę rzeki. Szedł szybkim krokiem. Deszcz przestał padać, ale powietrze wciąż było wilgotne i mgliste. Czarne płyty chodnika błyszczały w świetle przedwojennych latarni. Od Szprewy dobiegało stłumione przez ściany budynków niskie buczenie syreny przeciwmgielnej.

Skręcił za rogiem i ruszył nabrzeżem, wystawiając twarz na powiew chłodnego nocnego powietrza. W górę rzeki płynęła, sapiąc ciężko, barka z zapalonym na dziobie pojedynczym światełkiem. Za rufą pieniła się ciemna woda. Poza tym panowała prawie kompletna cisza. Żadnych samochodów, żadnych ludzi. Miasto mogło wyparować w ciemności. March niechętnie skręcił w następną przecznicę. Przeciął Spittel Markt i ruszył w stronę Seydel Strasse. Kilka minut później wchodził do berlińskiej kostnicy.

Doktor Eisler poszedł już do domu. Marcha zbytnio to nie zaskoczyło.

— Kocham cię — szepnęła lubieżnie kobieta na ekranie przenośnego telewizora — i chcę urodzić ci dzieci. — Ubrany w poplamioną białą kurtkę pracownik niechętnie odwrócił wzrok od ekranu i sprawdził legitymację Marcha. Zanotował nazwisko w swojej księdze, wziął do ręki pęk kluczy i dał znak detektywowi, żeby szedł za nim. Za plecami słyszeli temat muzyczny wieczornego serialu „Reichsrundfunk”.

Minąwszy wahadłowe drzwi, wyszli na korytarz podobny jak dwie krople wody do tego, przy którym mieścił się jego gabinet. Gdzieś, pomyślał March, musi urzędować Reichsdirektor od zielonego linoleum. Wszedł w ślad za pracownikiem do windy. Metalowa krata zamknęła się z trzaskiem i zjechali do podziemi.

Zanim weszli do kostnicy, zapalili pod znakiem NIE PALIĆ papierosy — dwaj profesjonaliści zabezpieczający się w identyczny sposób nie tyle przeciwko zapachowi nieboszczyków (w sali utrzymywano niską temperaturę i nie czuć było woni rozkładu), co kłującym oparom środków dezynfekcyjnych.

— Chce pan zobaczyć tego starego? Tego, którego przywieziono zaraz po ósmej?

— Zgadza się.

Pracownik kostnicy nacisnął dużą klamkę i przy akompaniamencie syku zimnego powietrza otworzył na oścież ciężkie drzwi. Weszli do środka. Zalana jaskrawym światłem jarzeniówek, wyłożona kaflami podłoga opadała lekko z obu stron ku środkowi, którym biegł wąski kanał odpływowy. Przy ścianach stały ciężkie, przypominające szafki na akta metalowe komory. Mężczyzna zdjął wiszący na haczyku obok kontaktu wykaz i ruszył wzdłuż komór, sprawdzając numery.

— To tu.

Wsadził wykaz pod pachę i pociągnął silnie za uchwyt szuflady. March podszedł bliżej i ściągnął okrywające ciało białe prześcieradło.