Sturmbannführer poczęstował go. March kilka razy się zaciągnął.
— To jest tylko przypuszczenie, rozumiesz? — stwierdził po chwili. Krebs kiwnął głową. — Zakładam, że zadali sobie pytanie: dlaczego nie ma żadnego pisemnego dowodu, że Führer popiera tę politykę? Odpowiedź, jakiej sobie udzielili, brzmiała prawdopodobnie następująco: ponieważ cała rzecz jest zbyt potworna, żeby mógł za nią brać odpowiedzialność szef państwa. Gdzie w związku z tym się znaleźli? Znaleźli się po same uszy w gównie. Ponieważ jeśli Rzesza przegra wojnę, zasiądą na ławie oskarżonych jako zbrodniarze wojenni. A jeśli wygra, któregoś dnia mogą stać się kozłami ofiarnymi, winnymi największego masowego morderstwa w historii.
— Nie jestem pewien, czy chcę tego słuchać — mruknął gestapowiec.
— Postanowili się zatem zabezpieczyć. Złożyli zaprzysiężone oświadczenia (to nie było trudne: wszyscy trzej byli adwokatami) i gromadzili, jakie mogli, dokumenty. Stopniowo udało im się zebrać całkiem pokaźny komplet. Ubezpieczyli się na każdą okazję. Gdyby Niemcy wygrały wojnę i podjęte zostały przeciwko nim jakieś działania, mogli zagrozić, że ujawnią to, co wiedzą. Gdyby wygrali alianci, mogli powiedzieć: patrzcie, sprzeciwialiśmy się tej polityce i ryzykowaliśmy nawet życie, żeby zebrać o niej informacje. Luther dodał nawet subtelny szantaż — kłopotliwe dokumenty na temat amerykańskiego ambasadora w Londynie, Kennedy’ego. Daj mi to.
March wskazał głową swój notes i kalendarzyk Buhlera. Po krótkim wahaniu Krebs przesunął je w jego stronę.
Niełatwo było otworzyć notes jedną ręką. Przesiąknięty krwią bandaż brudził białe kartki.
— Obozy zorganizowane były tak, żeby nie zostawić żadnych świadków. Komory gazowe i krematoria obsługiwali specjalni więźniowie. Po jakimś czasie likwidowano ich i zastępowano nowymi, którzy także byli likwidowani. I tak dalej. Jeśli mogło się to zdarzyć na najniższym szczeblu, dlaczego nie na najwyższym? Spójrz. W konferencji w Wannsee uczestniczyło czternaście osób. Pierwsza z nich umiera w pięćdziesiątym czwartym. Druga w pięćdziesiątym piątym. Potem szło to prawie rok w rok: w pięćdziesiątym siódmym, pięćdziesiątym dziewiątym, sześćdziesiątym, sześćdziesiątym pierwszym, sześćdziesiątym drugim. W sześćdziesiątym trzecim Luther miał prawdopodobnie paść ofiarą włamywaczy, którzy wdarli się do jego domu. Wynajął ochronę, ale czas mijał, nic się nie działo i doszedł do wniosku, że był to zbieg okoliczności.
— Dosyć, March.
— W sześćdziesiątym trzecim doszło do przyspieszenia. W maju umiera Klopfer. W grudniu wiesza się Hoffmann. W marcu tego roku ginie w zamachu bombowym Kritzinger. Buhler zaczyna się naprawdę bać. Ta ostatnia śmierć stanowi moment krytyczny. Kritzinger jest pierwszą ofiarą z czteroosobowej grupy.
March podniósł w górę kalendarzyk.
— Tutaj zaznacza krzyżykiem datę śmierci Kritzingera. Potem dni mijają spokojnie; nic się nie dzieje; być może alarm był przedwczesny. I nagle dziewiątego kwietnia kolejny krzyżyk. Pod koła U-Bahnu na stacji Zoo wpada stary kolega Buhlera z Generalnej Guberni, Schöngarth. Na Schwanenwerder wybucha panika! Ale jest już za późno…
— Powiedziałem: dosyć!
— Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego w pierwszych dziewięciu latach doszło tylko do ośmiu mordów, a w następnym półroczu aż do sześciu? Skąd ten pośpiech? Z jakiego powodu podejmuje się tak poważne ryzyko po uprzednim okazaniu tak olbrzymiej cierpliwości? Ale z drugiej strony: my, policjanci, rzadko podnosimy wzrok znad otaczającego nas bagna, rzadko zdobywamy się na szersze spojrzenie. Prawda, Krebs? Wszystko miało zostać zakończone w ubiegły wtorek, zanim ogłoszono, że przyjeżdżają do nas z wizytą nasi nowi przyjaciele, Amerykanie. I tu nasuwa się kolejne pytanie…
— Oddaj mi to! — Sturmbannführer wyszarpnął kalendarzyk i notes z dłoni Marcha. Z korytarza dobiegał tubalny głos Globusa…
— Czy Heydrich zrobił to wszystko z własnej inicjatywy, czy spełniał rozkazy z góry? Rozkazy, które wydała mu, być może, ta sama osoba, która nie chciała złożyć podpisu na żadnym z tych dokumentów…
Krebs otworzył piec i wepchnął do niego papiery. Przez moment leżały, tląc się na węglach, a potem, kiedy w drzwiach celi obrócił się klucz, zabłysły żółtym płomieniem.
5
— Chełmno! — krzyczał do Globusa, kiedy ból stawał się zbyt wielki. — Bełżec! Treblinka!
— Nareszcie do czegoś dochodzimy. — Obergruppenführer uśmiechał się do swoich pomocników.
— Majdanek! Sobibór! Oświęcim! Brzezinka! — Zasłaniał się tymi nazwami niczym tarczą.
— Co mam według ciebie zrobić? Skurczyć się i umrzeć? — Gestapowiec przykucnął, złapał Marcha za uszy i obrócił jego twarz ku sobie. — To są tylko nazwy, March. Nic tam dzisiaj nie ma, nawet jednej cegły. Nikt w to nigdy nie uwierzy. I wiesz, co ci powiem? Ty sam w to też częściowo nie wierzysz. — Splunął mu w twarz pecyną zielonkawożółtej flegmy. — Świat pluje na to tak samo jak ja. — Pchnął Marcha w dół, waląc jego głową o kamienną posadzkę. — Pytam jeszcze raz. Gdzie jest dziewczyna?
6
Czas wlókł się na czworakach, z przetrąconym grzbietem. March nie był w stanie powstrzymać drżenia. Zęby dzwoniły mu niczym w dziecinnym zegarze.
Byli tu przed nim inni więźniowie. Zamiast nagrobków zostały po nich na ścianach celi wyryte połamanymi paznokciami napisy. „J.F.G. 22.02.57”. „Katja”. „H.K. maj 44”. Komuś udało się wydrapać tylko połowę litery „E”, zanim opuściły go siły albo zabrakło czasu. Wciąż ta potrzeba pisania…
Zauważył, że żaden z napisów nie był umieszczony wyżej niż metr nad podłogą.
Ból w ręce spowodował wysoką gorączkę. Dręczyły go halucynacje. Jakiś pies miażdżył w pysku jego palce. Zamknął oczy i zastanawiał się, która teraz może być godzina. Kiedy po raz ostatni zapytał o to Krebsa, była która? — za parę minut szósta. Następnie rozmawiali przez jakieś pół godziny. Potem nastąpiła jego druga sesja z Globusem — nieskończoność. A potem okres, kiedy leżał samotnie w celi, tracąc i odzyskując przytomność, budzony przez szarpiącego mu dłoń psa i osuwający się z powrotem w ciemność.
Pod policzkiem czuł ciepłą posadzkę; gładki kamień topił się przy jego skórze.
Śnił mu się ojciec — wracały stare sny z dzieciństwa. Sztywna postać z fotografii machała ręką z pokładu wychodzącego z portu okrętu, machała tak długo, aż nie była większa od zapałki, aż znikała w końcu z pola widzenia. Śnił mu się Jost, który truchtając w miejscu deklamował poważnym głosem wiersz: „Rzucasz ochłapy bestii, która jest w człowieku/Żeby rosła…” Śniła mu się Charlie.
Ale najczęściej śniło mu się, że jest znowu w sypialni Pilego, w tamtej strasznej chwili, kiedy zrozumiał, co takiego uczynił z dobrego serca — z dobrego serca! — jego syn. Kiedy wyciągał ręce ku drzwiom, ale jego nogi tkwiły w pułapce — aż tyłu pękała okienna szyba i chwytały go za ramiona silne dłonie…
Obudziło go szarpnięcie strażnika.
— Wstawać!
Leżał na lewym boku, zwinięty w kółko niczym płód; bolało go cało ciało, rwały stawy. Strażnik obudził szarpiącego jego dłoń psa i zrobiło mu się niedobrze. Nie miał już czym wymiotować, ale jego żołądkiem i tak wstrząsały torsje. Cela odpłynęła daleko, a potem nagle wróciła. Postawiono go na nogi. Strażnik trzymał w ręku kajdanki. Obok niego stał Krebs. Dzięki Bogu, że nie Globus.