Выбрать главу

— Nigdy nie chciałem, żeby stało ci się coś złego, Zavi — powiedział Jaeger, kiedy znaleźli się z powrotem na autostradzie. March, który rozmyślał akurat o Charlie, odchrząknął.

— Globocnik jest przecież, na litość boską, generałem policji. Jeśli mówi mi: „Jaeger! Obejrzyj się za siebie”, oglądam się za siebie. Prawda? To znaczy, takie jest chyba prawo, tak czy nie? Musimy przestrzegać prawa!

Max odwrócił wzrok od szyby i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w milczącego Xaviera. W końcu znowu spojrzał na jezdnię.

— Więc dobrze: co miałem zrobić, kiedy kazał mi powiedzieć, co odkryłeś?

— Mogłeś mnie ostrzec.

— Tak? A co ty byś zrobił? Znam cię: ciągnąłbyś to wszystko dalej. I do czego by mnie to doprowadziło? Mnie, Hannelore i dzieciaki? Nie wszyscy urodziliśmy się na bohaterów, Zavi. Muszą być także ludzie podobni do mnie, żeby tacy jak ty mogli strugać ważniaków.

Jechali w stronę świtu. Nad niskimi zadrzewionymi wzgórzami unosiła się blada poświata, tak jakby gdzieś daleko przed nimi paliło się miasto.

— Teraz pewnie mnie zabiją. Za to, że dałem ci się zaskoczyć. Powiedzą, że sam oddałem ci broń. Zastrzelą mnie jak psa. Jezu, chyba tylko żartowali, prawda? — Jaeger odwrócił w stronę Marcha załzawione oczy. — Powiedz, że żartowali!

— Żartowali — uspokoił go Xavier.

Kiedy przekraczali Odrę, zrobiło się już jasno. Szara rzeka ciągnęła się po obu stronach wysokiego stalowego mostu. Dwie barki mijały się pośrodku wolnego nurtu, bucząc do siebie głośno na dzień dobry.

Odra: naturalna granica Niemiec z Polską. Tyle tylko, że nie było tutaj żadnej granicy; nie było Polski.

March patrzył prosto przed siebie. Tędy właśnie sunęła na wschód we wrześniu 1939 Dziesiąta Armia Wehrmachtu. Przypomniał sobie stare kroniki filmowe: zaprzężona w konie artyleria, czołgi, maszerujące oddziały… Zwycięstwo wydawało się takie łatwe. Jak się wtedy cieszyli!

Ukazał się drogowskaz zapowiadający zjazd do Gliwic, miasta, w którym zaczęła się wojna.

— Jestem cały połamany, Zavi -jęknął Max. — Nie mam siły już jechać.

— Już niedaleko — pocieszył go Xavier.

Przypomniał sobie słowa Globusa. „Nic tam dzisiaj nie ma, nawet jednej cegły. Nikt w to nigdy nie uwierzy. I wiesz, co ci powiem? Ty sam w to też częściowo nie wierzysz”. To był dla niego najgorszy moment, dlatego że Globus wcale się nie mylił.

* * *

Na gołym wzgórzu niedaleko drogi stał Totenburg — Cytadela Poległych — cztery granitowe, wysokie na pięćdziesiąt metrów wieże, otaczające obelisk z brązu. Kiedy go mijali, na metalu zabłysły niczym w zwierciadle słabe promienie słońca. Między tym miejscem a Uralem stały dziesiątki takich mogił — monumentalnych pomników wzniesionych ku czci Niemców, którzy colegli i mieli jeszcze polec w walkach na Wschodzie. Przecinające Śląsk i stepy dwupasmowe drogi biegły grzbietem wzgórz, żeby nie zasypały ich zimowe śniegi — puste, wiecznie smagane wiatrem autostrady.

Dwadzieścia kilometrów dalej, kiedy zostawili za sobą dymiące fabryczne kominy Katowic, March kazał Jaegerowi zjechać z autostrady.

Widział ją całkiem wyraźnie.

Wymeldowuje się właśnie z hotelu. „Jest pan pewien, że nie ma dla mnie żadnych wiadomości?”, pyta recepcjonistę. Ten uśmiecha się. Pytała już o to kilkanaście razy. Portier chce pomóc jej wynieść bagaż, ale Charlie odmawia. Siada do samochodu, przygląda się przez chwilę rzece, a potem czyta ponownie list, który znalazła schowany w swojej walizce. „Oto klucz do sejfu, kochanie. Postaraj się, żeby Cecylia ujrzała kiedyś światło dnia…” Mija minuta. Potem następna. I jeszcze jedna. Charlie wciąż patrzy na północ, tam, skąd ma przyjechać Mardi. W końcu zerka na zegarek. Kiwa powoli głową, zapala silnik i skręca w prawo, w cichą uliczkę.

Po obu stronach drogi ciągnął się teraz typowy pejzaż przemysłowy: obramowane nie przycinanymi żywopłotami brązowe pola, pobielała trawa, czarne zbocza górniczych hałd; drewniane wieże kopalni z obracającymi się upiornie, przypominającymi szkielety wiatraków kołami wind.

— Co za zadupie — stwierdził Jaeger. — Co się tutaj dzieje?

Droga biegła obok linii kolejowej, potem przecięła rzekę. Jej brzegów czepiał się gęsty osad. Wiatr wiał dokładnie od strony Katowic. W powietrzu unosił się smród chemikaliów i węglowego pyłu. Niebo naprawdę było żółte jak siarka; przez smog przebijała pomarańczowa kula słońca.

Przejechali pod poczerniałym wiaduktem, a potem przecięli przejazd kolejowy. Teraz byli już blisko. March próbował sobie przypomnieć naszkicowaną w pośpiechu mapkę Luthera.

Zbliżali się do skrzyżowania. Zawahał się.

— Skręć w prawo.

Minęli szopy z falistej blachy, jakieś drzewa, jeszcze jeden przejazd…

Rozpoznał nie używaną linię kolejową.

— Zatrzymaj się! Max wcisnął hamulec.

— To tutaj. Możesz zgasić silnik. Taka cisza. Nie słychać było nawet śpiewu ptaka. Jaeger przyjrzał się z niechęcią wąskiej drodze, pustym polom, stojącej w oddali kępie drzew. Ziemia jałowa.

— Stoimy przecież w środku pustkowia!

— Która jest godzina?

— Minęła dziewiąta.

— Włącz radio.

— O co chodzi? Chcesz posłuchać muzyki? „Wesołej wdówki”?

— Po prostu włącz radio.

— Który program?

— To nie ma znaczenia. Jeśli jest dziewiąta, wszystkie będą nadawać to samo.

Max wcisnął przycisk, przekręcił gałkę. Usłyszeli coś, co przypominało łoskot łamiących się o skaliste wybrzeże fal oceanu. Kiedy Jaeger zmieniał częstotliwość, łoskot oddalał się i znikał, aż w końcu odezwał się z pełną siłą: to nie był ocean, ale dobywający się z milionów gardeł ryk entuzjazmu.

— Wyjmij swoje kajdanki, Max. Tak. Teraz daj mi kluczyk. Przykuj się do kierownicy. Przykro mi, Max.

— Och, Zavi…

— Oto nadjeżdża! — krzyczał komentator. — Widzę go! Nadjeżdża!

Szedł już ponad pięć minut i prawie dotarł do kępy brzóz, kiedy w oddali rozległ się warkot helikoptera. Obrócił się i popatrzył wzdłuż porośniętych falującą trawą torów. Przy mercedesie stało teraz kilkanaście innych pojazdów. W jego stronę posuwała się tyraliera czarnych postaci.

Odwrócił się i ruszył dalej.

Podjeżdża teraz do granicy. Na posterunku powiewa flaga ze swastyką. Strażnik bierze do ręki jej paszport. „Jaki jest cel pani podróży, Fräulein?” „Jadę na wesele przyjaciółki. Do Zurychu”. Strażnik przygląda się fotografii w paszporcie i jej twarzy, sprawdza datę wizy. „Podróżuje pani sama?” „Miał mi towarzyszyć mój narzeczony, ale zatrzymały go pilne sprawy w Berlinie. Spełnia swój obowiązek. Wie pan, jak to jest”. Uśmiechnięta, naturalna. Tak, kochanie. Nikt nie potrafi tego robić lepiej od ciebie.

Nie odrywał oczu od ziemi. Musiało coś zostać.

Jeden strażnik zadaje jej pytania, drugi obchodzi dookoła samochód. „Jaki pani wiezie bagaż?” „Tylko rzeczy na jedną noc. I prezent ślubny”. Robi zdziwioną minę. „Dlaczego? Jakieś problemy? Chcecie, panowie, żebym go rozpakowała?” Otwiera drzwi… Och, Charlie, lepiej nie przeszarżuj. Strażnicy wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia.