Wiejska posiadłość Scypiona Luculla, mimo że już nadeszły posępne zimowe słoty, olśniewa niebywałym blaskiem. Marmurowe sale, baseny i fontanny, piękne ogrodowe pawilony, pomieszczenia dla zwierząt, w których trzyma się lwy, zebry i żyrafy, zbiory rzeźb, malowideł i innych przedmiotów artystycznych, łaźnie, wszystko na miarę cesarza. Pałac Luculla został zbudowany ledwie przed pięcioma laty dzięki zyskom z kopalni złota w Nowym Rzymie; wszedł w ich posiadanie w atmosferze skandalu, przekupiwszy urzędników dworskich w czasie ostatnich dramatycznych dni rządów starego cesarza Laureolusa. Da się zauważyć, że przybywające tu osoby, choć nie gardzą jego dalece idącą gościnnością, patrzą na tę majętność jak na przykład jarmarcznego tandeciarstwa.
— Chętnie zamieszkałbym wśród takiej tandety — mówię do Lucylli. — Wychodzę na strasznego prowincjusza, gdy tak mówię, co?
Parska śmiechem.
— Poczekaj, aż zobaczysz Tibur.
I rzeczywiście, od razu widzę różnicę między zwykłym popisywaniem się a prawdziwym splendorem, kiedy docieramy do słynnej cesarskiej willi w przededniu trwających tydzień Saturnaliów.
Oczywiście, jest to rezydencja, którą tysiąc siedemset lat temu wzniósł wielki Hadrian z myślą o swoim wypoczynku na wsi. W tamtych czasach był to niewątpliwie cud świata: wszędzie portyki, fontanny, krystaliczne baseny, łaźnie małe i duże, biblioteki dzieł greckich i rzymskich, nimfeum, tryklinium oraz kaplice poświęcone wszystkim bogom, którzy urzekli Hadriana w czasie jego wojaży po rzymskim świecie.
Ale tak tam było przed siedemnastu wiekami. Kolejni cesarze powiększali świetność tego miejsca, dzięki czemu oryginalny zamysł architektoniczny, mimo swoich walorów, jest dziś tylko zalążkiem całości, prawdopodobnie najwspanialszego pałacu na świecie, rezydencji godnej samego Jowisza lub Apolla.
— Nie starczy ci dnia, żeby wszystko objechać — mówi Lucylla. — Oczywiście, pałac jest tylko częściowo otwarty. Zamieszkamy w najstarszym skrzydle, do dziś zwanym Willą Hadriana. Naokoło zobaczysz elementy dodane przez Trajana VII, Flawiusza Romulusa, a także Pawilony Katajskie, które wybudował Lucjusz Agryppa dla swojej żółtoskórej konkubiny, sprowadzonej z Asii Ultimy. A jeśli będzie czas… no tak, raczej na to nie liczmy.
— Jak to? — pytam.
Unika mojego wzroku. To pierwszy znak tego, na co się zanosi.
Przez cały dzień zjeżdżają się możni Rzymu, żeby hucznie obchodzić Saturnalia z Flawiuszem Rufusem. Dziś już nikt nie musi mnie szeptem powiadamiać, kto jest kto. Rozpoznaję Attikusa, potentata w branży kupieckiej, hrabiego Nerona Romulusa, Marka Tullia Garofalo, prezesa Banku Imperium, gladiatora Diodorusa, konsula Bassaniusa i grubego, nadąsanego księcia Kamillusa, nie licząc wielu, wielu innych. Powozy ustawiają się rzędem wzdłuż gościńca przed wypuszczeniem swoich wytwornych pasażerów.
Nie przyjeżdża wszelako Gajusz Juniusz Skawiola. Raczej wykluczone, by go nie zaproszono, zatem wnioskuję, że moje wcześniejsze przypuszczenie jest prawdziwe: został wybrany na konsula na przyszły rok i pozostał w Rzymie, gdzie przygotowywał się do objęcia posady.
Pytam Lucyllę, czy tak właśnie przedstawia się sprawa z jej wujem, na co daje mi lakoniczną odpowiedź:
— W czasie świąt zawsze ma dużo pracy. Nie udało mu się wyrwać z miasta.
Zostanie znowu konsulem! Jestem tego pewien.
Ale się mylę. Nazajutrz po naszym przyjeździe przeglądam poranną gazetę i widzę nazwiska konsulów wybranych na nową kadencję. Jego Cesarska Mość z satysfakcją ustanawiał Publiusza Lucjusza Gallienusa i Gajusza Akacjusza Aufidiusza konsulami Rzymu. Mają zostać zaprzysiężeni w południe pierwszego januariusa na schodach kapitolińskich, jeśli pogoda pozwoli.
A więc nie Skawiola. Musiał załatwiać naprawdę ważne sprawy, skoro odpuścił sobie świętowanie w ostatnich dniach roku.
Kim są nowi konsulowie, Gallienus i Aufidiusz? Będzie to ich pierwsza kadencja na tak wysokim stanowisku — najwyższym, wyłączywszy cesarza.
— W dzieciństwie byli kolegami Maksencjusza — mówi ktoś ze wzgardliwym prychnięciem. — Do szkoły razem chodzili.
Kto inny zaś dodaje:
— Do tej pory nie mieliśmy godnego cesarza, od dziś nie będziemy mieli prawdziwych konsulów. Banda szczeniaków udaje, że stoi na czele rządu.
Te słowa, moim zdaniem, pachną zdradą, tym bardziej że przecież znajdujemy się w cesarskim pałacu jako goście brata imperatora. Jednakże patrycjusze, o czym zdążyłem się przekonać, są wyjątkowo niewybredni w swojej krytyce członków rodziny panującej, nawet gdy korzystają z ich gościnności.
A zaiste, niczego im nie brak. Co wieczór uczty i występy sceniczne, za dnia natomiast każdy może do woli korzystać z szerokiej bazy rekreacyjnej: podgrzewanych basenów, łaźni, bibliotek, salonów gier, ścieżek jeździeckich. Snuję się półprzytomnie tu i tam, jakbym zawędrował do baśniowego świata, co w zasadzie odpowiada prawdzie.
Trzeciego dnia na przyjęciu ośmielam się w końcu ostrożnie zbliżyć do Seweriny Floriany. Nazajutrz zamierza, o czym wiedziałem od Lucylli, odpoczywać, albowiem najważniejsze atrakcje tygodnia nadal są przed nami. Zapraszam więc Sewerinę na konną przejażdżkę po śniadaniu. Gdy będziemy zupełnie sami, gdzieś w odległym zakątku posiadłości, może odważę się zaproponować spotkanie bardziej intymnej natury. Może. Bądź co bądź, próbuję nawiązać romans z siostrą cesarza. A jest to tak nieprawdopodobny pomysł, że samemu trudno mi uwierzyć, w co się pakuję.
Wygląda na to, że bawi ją moja propozycja… i chyba kusi.
Mówi jednak, że jutro jej tu nie będzie. Twierdzi, że coś jej wyskoczyło — rzecz sama w sobie błaha, lecz wymagająca jej natychmiastowej obecności. Słowem, z samego rana wraca na krótko do stolicy.
— Ale wrócisz, prawda? — pytam z niepokojem.
— Naturalnie. Nie będzie mnie dzień, góra dwa. Możesz być pewien, że nie zabraknie mnie na głównej uczcie ostatniego wieczoru. — Obdarza mnie łobuzerskim spojrzeniem, jakby w ramach przeprosin za dzisiejszą odmowę obiecywała jakieś wyjątkowe atrakcje. Wyciąga rękę w stronę mojej dłoni. Przechodzi na mnie coś jakby iskierka elektryczności. I na tym koniec, niczego więcej nie będzie. Nigdy tego nie zapomnę.
Następnego dnia Lucylla zostaje w apartamencie, pozwalając mi samotnie powłóczyć się po terenach willi. Moczę się w łaźni, pływam, zwiedzam galerie rzeźby i malarstwa, zapuszczam się do salonu gier, gdzie trwonię kilka solidów, przegrywając w karty z parą ospałych książątek.
Dostrzegam rzecz dziwną. Nie widać nikogo z ludzi, których spotykałem na przyjęciach w Rzymie na Wzgórzu Kapitolińskim. Hrabia Neron Romulus, Leontes Attikus, książę Flawiusz Rufus, książę Kamillus, Bassanius, Diodorus — gdzie oni wszyscy przepadli? Dziś widuję tylko nieznajomych.
Nie mając u boku Lucylli, z coraz większym skrępowaniem poruszam się wśród obcych ludzi. Czuję, że nie pasuję do tego towarzystwa. Ponieważ nie noszę żadnej oznaki, po której można poznać, że jestem gościem krewnej Juniusza Skawioli, staję się bez niej ledwo ucywilizowanym przybyszem z dalekich stron, który jakimś cudem wkręcił się do willi i ze zmiennym powodzeniem próbuje udawać dostojnego Rzymianina. Wyobrażam sobie, że śmieją się za moimi plecami, drwią z mojego ubrania i naśladują mój akcent.
Po powrocie do apartamentu nie znajduję pociechy w ramionach Lucylli, która jest jakaś nieobecna, zamyślona, drażliwa. Pyta w sposób najbardziej pobieżny o wydarzenia dnia, a potem pogrąża się z powrotem w letargicznej zadumie.
— Źle się czujesz? — pytam.
— To nic poważnego, Cymbelinie.