— Tak czy owak, gdzie moje maniery? On, człowiek okryty sławą, i ja, przybysz z dalekiej prowincji…
— To on się niegrzecznie zachował — mówi z zapałem Lucylla. — Nazwał twój naród zdrajcami imperium! Jak mógł coś takiego powiedzieć?! — Cichszym głosem mruczy mi na ucho: — Jutro zabieram cię do Pompei. Tam się nie będziesz tak nudził.
Jestem po śniadaniu, gdy przyjeżdża po mnie do hotelu w przewspaniałej kwadrydze z mahoniowymi wykończeniami i jedwabnymi frędzlami, błyszczącej od złota, zaprzężonej w dwa cudowne białe konie i dwa olbrzymie siwki. W zestawieniu z nimi powóz, który wczoraj podesłał mi Marcellus Frontinus, wydaje się szpetny. Porównując go do cesarskiego rydwanu, mocno się pomyliłem. Ta kwadryga z pewnością była bliższa oryginału.
— Przyjechałaś nią z Rzymu? — pytam.
— Ależ skąd, przyjechałam pociągiem. Rydwan pożyczyłam od Drusa Tiberia. On uwielbia takie cacka.
Podczas przyjęcia tylko mimochodem zetknąłem się z młodym Frontinusem i byłem nim mocno zniesmaczony: młody mięczak, wypomadowany i wyperfumowany, na dłoniach po trzy lub cztery złote sygnety, ospałe ruchy i delikatne ziewnięcia, książę jak malowanie. Bezwstydnie adorował słodkimi spojrżeniami swojego przystojnego przyjaciela Ezia, który wydawał się głupi jak gladiator, którym pewnie kiedyś był.
— Ile kosztuje taka kwadryga? — pytam. — Pięć milionów sestercji? Dziesięć?
— Prawdopodobnie więcej.
— I on ci ją tak po prostu pożycza na przejażdżkę?
— Spokojnie, ma jeszcze lepszą. Druso jest rozpieszczonym synusiem bogacza. Marcello niczego mu nie odmawia. Uważam, oczywiście, że to karygodne.
— Tak — potwierdzam. — Okropne.
Nawet jeśli wyczuła ironię w moim głosie, nie daje po sobie nic poznać.
— Ale skoro chętnie pożyczy na dzień lub dwa jeden ze swoich pięknych rydwanów przyjaciółce siostry…
— To czemu nie skorzystać, co?
— Otóż to.
I tak sobie razem jedziemy nadbrzeżną promenadą, ja i ta piękna, pełna wdzięku rudowłosa nieznajoma z Rzymu. Jedziemy do Pompei kwadrygą, na widok której cesarz dostałby rumieńców. Pojazdy na drodze ustępują nam pierwszeństwa, jakby rzeczywiście był to rydwan cesarza. Nasze konie mkną na wschód, a potem na południe z chyżością rumaków Apolla, klekocząc podkowami po szerokiej, przepięknie brukowanej drodze.
Lucylla i ja zachowujemy między sobą należyty odstęp, jak przystało na szlachetnie urodzonych ludzi, i miło, choć powściągliwie gawędzimy sobie o wczorajszym przyjęciu.
— O co wam poszło — pyta — że pokłóciłeś się z wujkiem Adriany?
— Nie nazwałbym tego kłótnią. Prędzej… złą wolą.
— Nieważne. Było coś o rzymskiej armii, która miałaby najechać Brytanię, żebyście przypadkiem nie przeszli na stronę wroga. Słabo się znam na tych sprawach. Nie myśleliście przecież o secesji, prawda?
Dotychczas rozmawialiśmy po rzymsku, ale skoro musimy ciągnąć tę dyskusję, przestawiam się na język, którym wygodniej mi mówić. Przechodzę więc na łacinę.
— W gruncie rzeczy, niewiele brakowało, choć nietaktem było o tym wspominać. Jeśli nie uszczypliwością.
— Ci wojskowi. Brakuje im ogłady.
— Mimo to mnie zaskoczył. Żeby wygarnąć mi tak prosto w twarz…
— Więc mówił prawdę?
— Kiedy to się działo, byłem jeszcze chłopcem, rozumiesz chyba. Ale rzeczywiście, piętnaście czy dwadzieścia lat temu utworzył się w Londinie silny ruch antyimperialny.
— Pragnęliście przywrócić Republikę?
— Raczej oderwać się od Cesarstwa. I wybrać króla z krwi naszych pradziadów. Jeśli krew przodków przetrwała choćby w niewielkiej mierze wśród Brytów po osiemnastu wiekach rzymskiego panowania.
— Rozumiem. Zatem marzyli o niepodległej Brytanii.
— Widzieli promyk nadziei. To się działo mniej więcej dwadzieścia lat po tym, jak imperium pozbierało się po pierwszym kryzysie. I nagle pojawiło się widmo drugiej wojny domowej.
— Na wschodzie?
Zastanawiam się, ile ona rzeczywiście wie o tych sprawach. Podejrzewam, że zgrywa naiwną. Z drugiej strony, ukończyłem z wyróżnieniem uczelnię w Cantabrigii, więc zapewne daje mi pole do popisu.
— Tak, w Syrii i Persji, a także na drugim końcu Indii. Zwyczajne przygraniczne potyczki, których nie wywołali nawet biali ludzie. Dziesięć legionów i byłoby po krzyku. Niestety, cesarz Laureolus był stary i schorowany, właściwie już niedołężny, a nikt w rządzie nie zawracał sobie głowy kresowymi prowincjami. Legiony wysłano, gdy już było za późno. I nagle z niczego zrobił się bałagan. Na domiar złego, Hispanii, Galii, a nawet słabiutkiej i głupiutkiej Luzytanii zachciało się wstąpić znowu na drogę secesji. I powtórzył się rok 2563, z tym że kryzys był jeszcze poważniejszy.
— I tym razem Brytania chciała się postawić?
— Przynajmniej pospólstwo się tego domagało. W Londinie odbyły się głośne demonstracje, a przed pałacem prokonsula pojawiły się plakaty z hasłami: „Precz do Rzymu!”, „Brytania dla Brytów”. Ludzie darli się, żeby przepędzić Rzymian i przywrócić dawną monarchię celtycką. Oczywiście, żądali rzeczy niemożliwych. Szybko ich pozamykaliśmy, a kiedy wybuchła wojna, walczyliśmy dzielnie jak wszyscy prawdziwi Rzymianie.
— Wy, czyli kto?
— Przyzwoici obywatele Brytanii. Ludzie inteligentni.
— I dobrze sytuowani, prawda?
— Ależ oczywiście. Wiedzieliśmy, ile możemy stracić… nie tylko my, ale wszyscy w Brytanii, jeśli rozpadnie się imperium. Nasz najlepszy rynek zbytu? Italia! Gdyby Brytania, Galia, Luzytania i Hispania ogłosiły niepodległość, Italia straciłaby dostęp do mórz. Zatrzaśnięta w środku Europy, zyskałaby wrogów blokujących szlaki lądowe na wschodzie i zamykających na zachodzie przejście na ocean. Zgasłoby słońce imperium. Brytowie nie mieliby komu sprzedawać swoich towarów, chyba że zaczęliby je wysyłać statkami do Nowego Rzymu i wciskać je czerwonoskórym. Rozpad imperium spowodowałby kryzys gospodarczy na całym świecie, a z nim głód, waśnie między narodami, rozmaite okropności. Najwięcej ciosów spadłoby na tych, którzy najgłośniej domagali się secesji.
Patrzy na mnie z ukosa.
— Podobno twoja rodzina wywodzi się od dawnych celtyckich władców, zresztą sam nosisz dziwaczne celtyckie imię. Można odnieść wrażenie, że twój naród z tęsknotą wspomina złote czasy wolności przed najazdem Rzymian. A mimo to pomogłeś stłumić ruch niepodległościowy w prowincji.
I ona się ze mnie naśmiewa? Naprawdę, głupio się czuję wśród tych Rzymian.
— Nie moja to zasługa — odpowiadam trochę drętwo. — Byłem chłopcem, kiedy organizowano antyimperialne demonstracje. Mój ojciec jednak, choć zakochany w celtyckich tradycjach, wciąż wierzył, że powinniśmy przedkładać dobro rzymskiej cywilizacji nad nasze drobne narodowe ambicje. Kiedy dotarła do nas wojna, Brytania stała po stronie lojalistów w znacznej mierze właśnie dzięki niemu. Gdy tylko wiek mi pozwolił, zaciągnąłem się do legionu, by spełnić swój obywatelski obowiązek.
— Miłujesz cesarza?
— Miłuję Cesarstwo. Uważam, że Cesarstwo jest nasza ostoją. Co się tyczy cesarza, którego teraz mamy… — Waham się. Stąpam po grząskim gruncie. — Znalazłoby się w dziejach kilku zdolniejszych.
Lucylla parska śmiechem.
— Mój ojciec twierdzi, że Maksencjusz jest skończonym idiotą!
— Swoją drogą, mój też. Cóż, cesarz przychodzi i odchodzi, czasem lepszy, czasem gorszy. Liczy się tylko byt imperium. Na każdego Nerona prędzej czy później przypadnie Wespazjan. Na każdego Karakallę Tytus Galiusz. Na każdego słabego, głupiego Maksencjusza…