— A to dlaczego?
— Dlatego — odrzekł Mazarini — że podobnie jak w operze Thisbe:
Świat cały się sprzysiągł żar uczuć naszych rozdzielić...
— Pan żartujesz — powiedziała królowa, usiłując choć w części odzyskać swą dawną postawę pełną godności.
— Niestety, pani — odparł Mazarini. — Daleki jestem od żartów. Proszę mi wierzyć, że bliższy raczej płaczu; istnieje po temu powód, gdyż proszę zwrócić uwagę na to, co powiedziałem:
Świat cały się sprzysiągł żar uczuć naszych rozdzielić...
A ponieważ pani stanowi część całego świata, chcę przez to powiedzieć, że i pani mnie opuszcza.
— Kardynale!
— Ach, mój Boże, czyż nie widziałem, jak uśmiechała się pani kiedyś przyjemnie do pana diuka Orleańskiego, a raczej do słów, jakie pani prawił?
— I cóż takiego mi mówił?
— Mówił pani: Mazarini jest zawadą; niech sobie odejdzie, a wszystko ułoży się dobrze.
— Więc cóż by pan chciał, bym zrobiła?
— Och, pani! Jesteś królową, jak mi się wydaje!
— Piękna mi królowa, zależna od pierwszego lepszego pisarzyny z Palais-Royal czy pierwszego lepszego szlachetki w królestwie!
— Jednak posiada pani dość władzy, aby oddalić ludzi, którzy się pani nie podobają.
— To jest tych, którzy nie podobają się panu — odpowiedziała królowa.
— Mnie?!
— Bez wątpienia. Kto odprawił panią de Chevreuse, prześladowaną w ciągu dwunastu lat za poprzednich rządów?
— Podła intrygantka, która intrygi rozpoczęte przeciwko panu de Richelieu chciała prowadzić dalej przeciwko mnie.
— Kto odprawił panią de Hautefort, tę tak oddaną przyjaciółkę, która odrzuciła łaski króla dla zachowania moich?
— Skromnisia, rozbierając panią co wieczór, mówiła, że zgubi pani swą duszę kochając się z księdzem, jak gdyby ktoś był księdzem dlatego, że jest kardynałem!
— Kto kazał aresztować pana de Beaufort?
— Warchoł, który nie rozprawiał o niczym innym, tylko o zgładzeniu mnie!
— Widzisz więc, kardynale, że twoi wrogowie są i moimi wrogami.
— To mało, pani, trzeba jeszcze, aby twoi przyjaciele stali się również moimi przyjaciółmi.
— Moi przyjaciele?... — Królowa potrząsnęła głową. — Niestety! Nie mam ich już wcale.
— Jakże to możliwe, byś nie posiadała, pani, przyjaciół w szczęściu skoro miałaś ich tylu w okresie niepowodzeń?
— Ponieważ w szczęściu zapomniałam o tych przyjaciołach. Ponieważ postąpiłam podobnie jak królowa Maria de Medici, która po powrocie ze swego pierwszego wygnania pogardziła tymi wszystkimi, co dla niej cierpieli, i która, wygnana po raz drugi, zmarła w Kolonii opuszczona przez wszystkich, nawet przez rodzonego syna, gdyż teraz z kolei nią wszyscy wzgardzili.
— No więc — rzekł Mazarini — czyż nie można jeszcze naprawić tego zła? Poszukaj, pani, wśród swoich przyjaciół tych najdawniejszych.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć?
— Nic innego, tylko to, co powiedziałem: poszukaj, pani.
— Niestety! Mimo iż rozglądam się wkoło, nie widzę, na kogo mogłabym mieć jakiś wpływ. Jego książęca wysokość ulega, jak zwykle, wpływom swoich faworytów. Wczoraj był to Choisy, dziś Lariviere, jutro będzie jeszcze kto inny. Księciem rządzi pani de Longueville, nią zaś samą książę de Marsillac, jej kochanek. Panem de Conti włada koadiutor, którego znów wodzi za nos pani de Guemenee.
— Toteż nie radzę pani poszukiwać wśród jej dzisiejszych przyjaciół, ale pośród tych dawniejszych.
— Pośród moich dawniejszych przyjaciół? — zapytała królowa.
— Tak, pomiędzy pani dawniejszymi przyjaciółmi, tymi, którzy dopomogli pani w walce z księciem de Richelieu, a nawet w pokonaniu go.
— Do czego on zmierza? — szepnęła królowa spoglądając na kardynała z niepokojem.
— Tak — ciągnął Mazarini — potęgą i lotnością, tak charakterystycznymi dla umysłu waszej królewskiej mości, potrafiłaś pani w pewnych okolicznościach odeprzeć z pomocą tych przyjaciół ataki swego przeciwnika.
— Ja? — wyrzekła królowa. — Ja cierpiałam, oto wszystko.
— Tak — odparł kardynał — cierpiała pani podobnie jak wszystkie kobiety: mszcząc się. A więc do rzeczy! Czy znany jest pani pan de Rochefort?
— Pan de Rochefort nie był nigdy moim przyjacielem, wprost przeciwnie: jednym z moich najbardziej zażartych wrogów — rzekła królowa. — Był on jednym z najwierniejszych sług pana kardynała. Myślałam, że pan o tym wie.
— Wiem o tym tak dobrze — odparł Mazarini — żeśmy kazali go zamknąć w Bastylii.
— Czy może wyszedł stamtąd? — spytała królowa.
— Nie, bądź pani spokojna, proszę: przebywa tam nadal. Wspominam o nim jedynie po to, by dojść do innej osoby. Czy zna pani pana d’Artagnan? — ciągnął Mazarini patrząc królowej prosto w oczy.
Cios ten ugodził ją w samo serce.
— Czyżby Gaskończyk okazał się niedyskretny? — szepnęła.
Po czym odezwała się głośno:
— D’Artagnan? Zaraz, ależ tak, oczywiście, nazwisko to jest mi znane. D’Artagnan, muszkieter, który kochał się w jednej z moich dam, w biednym małym stworzeniu, otrutym z mojej przyczyny.
— Czy to wszystko? — spytał Mazarini.
Królowa spojrzała na kardynała ze zdumieniem.
— Ależ, panie, wydaje mi się, że jestem po prostu przesłuchiwana.
— Mimo to odpowiada pani powodując się jedynie własną fantazją — odrzekł Mazarini swym słodkim jak zawsze głosem i ze swym wiecznym uśmieszkiem.
(audio 02 b)
— Proszę, by pan jasno wyłożył mi swoje życzenia, a wówczas dam równie jasną odpowiedź — rzekła królowa zaczynając się niecierpliwić.
— A więc, pani — rzekł skłoniwszy się Mazarini — pragnę, abyś zezwoliła korzystać mi z usług swoich przyjaciół, podobnie jak sama korzystasz z tej odrobiny mej zręczności i talentu, którymi obdarzyły mnie nieba. Okoliczności są poważne i trzeba będzie działać energicznie.
— Co jeszcze? — powiedziała królowa. — Myślałam, że rozwiązaliśmy sprawę kończąc na panu de Beaufort.
— Tak! Widziała pani jedynie strumień, który chciał wszystko wywrócić, a nie zwróciłaś pani uwagi na cichą wodę. A tymczasem istnieje we Francji znane przysłowie o cichej wodzie.
— Dokończ pan — rzekła królowa.
— A więc — ciągnął Mazarini — znoszę codziennie zniewagi od pani książąt i utytułowanych pachołków. Wszystko to marionetki. Nie widzą, że trzymam ich nici w ręku. Pod moją maską cierpliwej powagi nie potrafią odgadnąć śmiechu człowieka zirytowanego, który przysiągł sobie stać się pewnego dnia silniejszym od nich. Zaaresztowaliśmy pana de Beaufort, to prawda, jednak jest on najmniej niebezpieczny ze wszystkich. Jest jeszcze jego książęca wysokość.
— Zwycięzca spod Rocroi! O czym pan myślisz?
— Tak, pani, myślę, i nawet bardzo często, ale patienza[13], jak powiadamy my, Włosi. A następnie, po panu de Conde jest jeszcze diuk Orleański.
— Co też pan mówi? Pierwszy książę krwi, stryj króla!
— Nie. Ani pierwszy książę krwi, ani stryj króla, lecz podły spiskowiec, który za poprzednich rządów, ulegając swemu kapryśnemu i dziwacznemu charakterowi, trapiony nędznymi kłopotami, pożerany niską ambicją, zazdrosny o wszystkich przewyższających go w prawości i odwadze, podrażniony swoją nicością, płynącą z nieudolności, stał się echem wszelkich niecnych wieści, stał się duszą wszelkich intryg, dał hasło ruszenia naprzód tym wszystkim dzielnym ludziom, którzy byli na tyle głupi, by zawierzyć słowu człowieka królewskiej krwi, człowieka, który zaparł się ich, kiedy wstępowali na szafot! Nie! Ani książę krwi, ani stryj króla, powtarzam, ale morderca de Chalais, de Montmorency i Cinq-Marsa[9], który próbuje dziś prowadzić taką samą grę i który wyobraża sobie, że wygra partię, ponieważ zmienił przeciwnika i zamiast człowieka, który groził, ma przed sobą kogoś, kto się uśmiecha. Ale myli się, przegra, jak przegrał z panem de Richelieu. Nie widzę powodu, by wokół królowej trwał ów ferment niezgody, którym zmarły pan kardynał przez dwadzieścia lat burzył żółć królowi.