Pod koniec świętej ofiary królowa widząc, że Comminges stoi koło niej oczekując potwierdzenia wydanego mu już przed opuszczeniem Luwru rozkazu, rzekła półgłosem:
— Niech pan idzie i niech Bóg pana wspiera.
Comminges oddalił się natychmiast, opuścił kościół i wszedł w ulicę Saint-Christophe.
Friquet, który dostrzegł tego pięknego oficera idącego w towarzystwie dwóch gwardzistów, wynalazł sobie nową zabawę i poszedł za nim, i to tym chętniej, że uroczystość była na ukończeniu i król wsiadł do karety.
(audio 16 a)
Zaledwie chorąży zoczył Commingesa na końcu ulicy Cocatrix, rzucił jedno słowo woźnicy, a ten natychmiast uruchomił swą machinę i podjechał nią pod bramę Broussela.
Comminges zastukał do bramy w chwili, kiedy powóz się przy niej zatrzymał.
Friquet czyhał tuż za Commingesem na otwarcie bramy.
— Co tu robisz, urwisie? — zapytał Comminges.
— Czekam, bo chcę wejść do pana Broussela, panie oficerze — odparł Friquet tym przymilnym tonem, jakim stosownie do okoliczności umie posługiwać się chłopiec paryski.
— Więc mieszka on tutaj? — zapytał Comminges.
— Tak, panie.
— A na którym piętrze?
— W całym domu — odparł Friquet. — To jego dom.
— Ale gdzie przebywa zazwyczaj?
— Kiedy pracuje, to na drugim piętrze, na posiłki zaś schodzi na pierwsze. W tej chwili powinien jeść obiad, bo już południe.
— Dobrze — rzekł Comminges.
W tym momencie otworzono bramę. Oficer zapytał lokaja i dowiedział się, że pan Broussel jest w domu i rzeczywiście je obiad. Comminges wszedł za lokajem, a Friquet za Commingesem.
Broussel siedział z rodziną za stołem, mając naprzeciwko żonę, po obu bokach córki, a na końcu stołu Louvieres’a swego syna, którego już widzieliśmy, jak pojawił się podczas wypadku radcy; zresztą z wypadku tego radca wykurował się całkowicie. Teraz, wróciwszy do zupełnego zdrowia, poczciwiec smakował piękne owoce, przysłane mu przez księżną de Longueville.
Comminges, który chwycił lokaja za ramię, w momencie gdy ten chciał otworzyć drzwi, aby go zaanonsować, pchnął je sam i znalazł się przed tym rodzinnym obrazkiem.
Zoczywszy oficera Broussel poczuł się trochę nieswojo, ale widząc, że ów grzecznie się ukłonił, podniósł się i odpowiedział również ukłonem.
Mimo jednak tych wzajemnych uprzejmości na twarzach kobiet odmalował się niepokój. Louvieres zbladł i niecierpliwie oczekiwał, co też oficer powie.
— Panie — odezwał się Comminges — przyniosłem rozkaz króla.
— Doskonale. Słucham pana — odparł Broussel. — Cóż to za rozkaz?
I wyciągnął rękę.
— Mam polecenie ująć pana — odrzekł Comminges ciągle tym samym tonem, z tą samą uprzejmością. — Jeśli pan zechce mi zaufać, oszczędzi pan sobie trudu czytania tego długiego listu i uda się ze mną.
Gdyby piorun uderzył w sam środek tych poczciwych ludzi, tak spokojnie razem siedzących, nie sprawiłby straszliwszego wrażenia. Broussel, cały drżący, cofnął się. W owej epoce zostać uwięzionym z powodu niełaski króla było rzeczą okropną. Louvieres poruszył się, aby skoczyć do szpady, która leżała na krześle w rogu sali. Ale jedno spojrzenie poczciwca Broussela, który w tym wszystkim nie tracił głowy, powstrzymało ów rozpaczliwy odruch. Pani Broussel oddzielona od małżonka całą szerokością stołu, zalewała się łzami, obie córki trzymały ojca w objęciach.
— Idziemy, panie — odezwał się Comminges — śpieszmy się, trzeba być posłusznym królowi.
— Ależ, panie — odrzekł Broussel — jestem słabego zdrowia i w tym stanie nie mogę się udać do więzienia. Proszę o zwłokę.
— To niemożliwe — odparł Comminges — rozkaz jest wyraźny i musi być wykonany natychmiast.
— Niemożliwe! — rzekł Louvieres. — Weź sobie pod uwagę, że pogrążasz nas w rozpaczy.
— Niemożliwe! — rozległ się jakiś jazgotliwy głos w głębi pokoju. Comminges odwrócił się i ujrzał panią Nanette z miotłą w ręku i oczami miotającymi błyskawice gniewu.
— Droga Nanette, uspokój się — rzekł Broussel. — Proszę cię.
— Ja mam być spokojna, kiedy aresztują mego pana, podporę, wyzwoliciela i ojca biednego ludu. Ach tak! Jeszcze mnie poznacie... Proszę się stąd zabierać — zwróciła się do Commingesa.
Comminges uśmiechnął się.
— No, panie — rzekł zwracając się do Broussela — nakaż tej kobiecie milczenie i proszę za mną.
— Mnie kazać milczeć, mnie! — odrzekła Nanette. — Ach, tak! Trzeba by na to kogo innego niż ty, mój wymuskany ptaszku królewski. Ja ci pokażę.
I pani Nanette rzuciła się do okna, otworzyła je, po czym głosem tak przenikliwym, że można go było posłyszeć aż na dziedzińcu Panny Marii, zakrzyknęła:
— Na pomoc! Aresztują mego pana! Aresztują radcę Broussela! Na pomoc!
— Panie — rzekł Comminges — proszę się zdeklarować natychmiast: czy pan posłuchasz rozkazu, czy też zamyślasz bunt przeciw królowi!
— Ależ posłucham, posłucham, panie! — zawołał Broussel, próbując się uwolnić od uścisków obu córek i powstrzymać spojrzeniem syna, ciągle gotowego mu się wymknąć.
— W takim razie — rzekł Comminges — nakażcie milczeć tej starej.
— Co, starej?! — krzyknęła Nanette.
I chwyciwszy za kratę okna zaczęła co tchu wrzeszczeć:
— Na pomoc! Na pomoc panu Broussel, aresztują go, bo bronił ludu, na pomoc!
Comminges chwycił służącą wpół i chciał ją oderwać od okna, ale w tej chwili inny głos, wychodzący jakby z antresoli, zawył falsetem:
— Mordują! Pali się! Trzymaj zbója! Mordują pana Broussel! Zarzynają pana Broussela!
Był to głos Friqueta. Nanette, czując wsparcie, podjęła swoje ze zdwojoną siłą.
W oknach pojawiły się już głowy ciekawych. Zwabieni z krańca ulicy ludzie nadbiegali pojedynczo, grupami, potem całym tłumem. Słychać było okrzyki, widać było karocę, ale nikt nic nie rozumiał. Friquet skoczył z antresoli na dach pojazdu.
— Chcą aresztować pana Broussela! — wołał. — W karecie są gwardziści, a oficer tam na górze!
Tłum jął wymyślać i zbliżył się do koni. Dwaj gwardziści, którzy zostali w wąskim przejściu, wbiegli po schodach na pomoc panu Commingesowi; ci zaś z karocy otworzyli drzwiczki i skrzyżowali piki.
— Widzicie ich — krzyczał Friquet. — Widzicie ich? Oto oni.
Woźnica się odwrócił i smagnął Friqueta batem, aż chłopiec zawył z bólu.
— Ach, ty diabelski furmanie! — wrzasnął Friquet. — I ty mieszasz się do tego? Poczekaj!
I wskoczył z powrotem na antresolę, skąd obrzucał woźnicę wszystkim, co tylko miał pod ręką.
Pomimo groźnej postawy gwardzistów, a być może nawet wskutek niej, tłum jął złorzeczyć i podchodzić do koni. Gwardziści silnymi ciosami pik odpędzili najbardziej niesfornych.
Jednakże tumult ciągle rósł; ulica nie mogła już pomieścić gapiów, którzy napływali ze wszystkich stron. Napór ich zacieśniał przestrzeń, jaka zachowała się jeszcze między ludźmi a karocą dzięki groźnym pikom gwardzistów. Żołnierze, spychani niby przez żywy mur, byli o krok od zmiażdżenia o piasty kół i pudło karocy. Dwadzieścia razy powtórzony okrzyk chorążego: “W imię króla” na nic się nie zdał wobec tego straszliwego zbiegowiska i zdawał się niecić jeszcze większe rozdrażnienie, gdy wtem na zawołanie “W imię króla” nadjechał jakiś jeździec i widząc tak sponiewierane mundury, rzucił się w środek bójki ze szpadą w ręce, niosąc niespodziewaną pomoc gwardzistom.