Anna Austriaczka zaczerwieniła się i ukryła twarz w dłoniach.
— Nie chcę bynajmniej upokarzać waszej królewskiej mości — ciągnął Mazarini tonem już wprawdzie dużo spokojniejszym, ale równocześnie dziwnie twardym. — Żądam poszanowania królowej i jej ministra. W oczach ogółu bowiem nie jestem niczym więcej. Waszej królewskiej mości wiadomo dobrze, że nie jestem, jak to się wielu ludziom wydaje, jakimś pajacem przybyłym z Italii. I wszyscy to winni rozumieć tak, jak wasza królewska mość.
— Cóż więc należy mi czynić? — wyrzekła Anna Austriaczka, ulegając sile tego władczego głosu.
— Odszukaj pani w swej pamięci imiona tych wiernych i oddanych ludzi, którzy wbrew panu kardynałowi de Richelieu przebyli morze, znacząc całą drogę śladami przelanej krwi, ażeby zwrócić waszej królewskiej mości pewien klejnot, ofiarowany przez nią panu de Buckingham.
Anna, podrażniona i pełna majestatu, poderwała się, jakby uniesiona stalową sprężyną. Spoglądając na kardynała wyniośle i z godnością, co czyniło ją tak potężną w dniach młodości, wyrzekła:
— Pan mnie znieważasz.
— Pragnę wreszcie — mówił Mazarini ciągnąc myśl przerwaną porywem królowej — pragnę, byś pani dziś uczyniła dla swego małżonka to, co niegdyś uczyniłaś była dla kochanka.
— I znowu ta potwarz! — wykrzyknęła królowa. — Sądziłam, że cała sprawa dawno już pogrzebana i zatuszowana, gdyż dotychczas oszczędzałeś mi jej pan. Lecz oto znów do niej wracasz. Tym lepiej! Teraz załatwimy ją między nami i wszystko będzie skończone. Rozumiesz pan?
— Ależ, pani — rzekł Mazarini zdziwiony tym nawrotem siły — wcale nie wymagam, byś mi pani powiedziała wszystko.
— Lecz ja życzę sobie powiedzieć panu wszystko — odparła Anna Austriaczka. — Proszę więc słuchać. Chcę panu powiedzieć, iż w owym czasie istotnie miałam cztery serca oddane, cztery szczere dusze, cztery wierne szpady, które ocaliły mi coś więcej niż życie, mój panie, ocaliły mi honor.
— A więc przyznajesz to, pani — rzekł Mazarini.
— A czyż każdy, o czyj honor idzie gra, musi być winny? Czy nie można zniesławić człowieka, zwłaszcza kobiety, na podstawie pozorów? Tak, pozory były przeciwko mnie i mało brakowało, a zostałabym zniesławiona. Przysięgam jednak, że byłam niewinna. Przysięgam...
Królowa poszukała jakiegoś przedmiotu poświęcanego, na który mogłaby przysiąc; wyjmując z ukrytej w obiciu szafy małą szkatułkę z różanego drzewa, inkrustowaną srebrem, i kładąc ją na ołtarzu, znów zabrała głos:
— Przysięgam na te święte relikwie, że choć kochałam pana de Buckingham, nie był on moim kochankiem.
— A cóż to za relikwie, na które pani przysięgasz — rzekł uśmiechając się Mazarini. — Ostrzegam panią, że będąc Rzymianinem, jestem niedowiarkiem. Istnieją relikwie i relikwie.
Królowa zdjęła z szyi mały złoty kluczyk i podała go kardynałowi.
— Proszę, otwórz pan — rzekła — a sam się przekonasz.
Mazarini, zdziwiony, wziął kluczyk i otworzył szkatułkę, w której znalazł jedynie sztylet zżarty przez rdzę i dwa listy, w tym jeden poplamiony krwią.
— Cóż to takiego? — zapytał.
— Co to takiego? — rzekła Anna Austriaczka wyciągając z królewskim gestem nad otwartą szkatułką ramię, które mimo lat pozostało doskonale piękne. — Zaraz to panu wyjaśnię: Te dwa listy są jedynymi listami, jakie do niego kiedykolwiek napisałam. Ten sztylet, to sztylet, którym ugodził go Felton. Przeczytaj pan listy, a przekonasz się, czy skłamałam.
Wiedziony naturalnym uczuciem, Mazarini, mimo danego mu zezwolenia, zamiast przeczytać listy wziął sztylet, który umierający Buckingham wyrwał z rany i przesłał królowej przez Laporte’a. Ostrze było całkowicie zżarte rdzą, krew bowiem zamieniła się w rdzę. Po chwili, w czasie której królowa zbladła stając się biała jak obrus ołtarza, o który była wsparta, kardynał, obejrzawszy sztylet, włożył go na powrót do inkrustowanej szkatułki, wstrząśnięty mimowolnym dreszczem.
— Dobrze, pani, ufam pani przysiędze.
— Nie, nie! Proszę, przeczytaj pan — rzekła królowa marszcząc brwi. — Proszę, przeczytaj, żądam tego, rozkazuję, ażeby jak postanowiłam, zakończyć raz to wszystko i nigdy już nie wracać do tego tematu. Czy przypuszczasz pan — dorzuciła ze straszliwym uśmiechem — że będę skłonna do otwierania tej szkatułki za każdym razem, kiedy zechce mnie pan oskarżać?
Mazarini, ulegając tej presji, posłuchał prawie machinalnie i przeczytał oba listy. W jednym z nich królowa prosiła Buckinghama o zwrot klejnotów; był to list zawieziony przez d’Artagnana, list, który przybył w porę. W drugim, wręczonym przez Laporte’a, królowa przestrzegała diuka, że zostanie zamordowany. List ten przybył za późno.
— Tak, pani — ozwał się Mazarini — nie ma tu już nic więcej do powiedzenia.
— Owszem, panie — rzekła królowa zamykając szkatułkę i opierając na niej dłoń. — Owszem, jest tu jeszcze coś do powiedzenia: a mianowicie, że do tej pory nie okazałam wdzięczności ludziom, którzy mnie uratowali i którzy zrobili wszystko, co było w ich mocy, aby uratować i jego; to znaczy, że temu dzielnemu d’Artagnanowi, o którym mi pan przed chwilą mówił, nie dałam nic, prócz ręki do pocałowania i tego oto diamentu.
Królowa wyciągnęła do kardynała swą piękną dłoń i pokazała mu cudowny kamień, co lśnił na jej palcu.
— Sprzedał go, jak się zdaje — ciągnęła dalej — sprzedał go, aby mnie ocalić po raz drugi, trzeba bowiem było wyprawić posłańca do diuka, by go uprzedzić o przygotowywanym nań zamachu.
— Więc d’Artagnan wiedział o tym?
— Wiedział wszystko. W jaki sposób to zrobił, nie mam pojęcia. Jednym słowem, sprzedał kamień panu des Essarts, na którego palcu ujrzałam ów pierścień i od którego odkupiłam go. Ale diament ten należy do d’Artagnana... Proszę, by pan mu go oddał ode mnie, a ponieważ będzie pan miał szczęście mieć obok siebie takiego człowieka, proszę się starać mądrze nim posłużyć.
— Dziękuję pani — rzekł kardynał — skorzystam z pani rady.
— A teraz — podjęła królowa jakby załamana wzruszeniem — czy ma pan jeszcze jakieś inne sprawy?
— Nie pozostało mi nic, pani — odrzekł kardynał głosem najbardziej pieszczotliwym — jak tylko błagać o wybaczenie mych niesłusznych podejrzeń. Ale kocham panią tak bardzo, że nic dziwnego, iż jestem zazdrosny nawet o przeszłość.
Po wargach królowej przemknął uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— A więc — powiedziała — jeśli pan nie masz żadnych spraw do mnie, proszę mnie opuścić... Winien pan zrozumieć, że po takiej scenie pragnę pozostać sama.
Mazarini skłonił się.
— Odchodzę, pani — rzekł — czy będzie mi dozwolone powrócić?
— Tak, ale dopiero jutro. To wcale nie za dużo czasu, aby przyjść do siebie.