— Niech to diabli, daleki jestem od tego — rzucił d’Artagnan. — Po tak długotrwałej miłości, jaką żywiłeś dla pani de Chevreuse, nie mógłbyś przecie oddać serca jej śmiertelnemu wrogowi.
— To prawda — rzekł Aramis obojętnie — tak, kochałem niegdyś bardzo tę biedną księżnę i trzeba jej oddać sprawiedliwość, była nam bardzo pomocna, ale cóż chcesz, musiała opuścić Francję. Ten przeklęty kardynał był przeciwnikiem tak niebezpiecznym — ciągnął Aramis rzucając okiem na portret poprzedniego ministra. — Wydał on rozkaz aresztowania jej i osadzenia na zamku de Loches. Byłby jej kazał ściąć głowę, daję słowo, podobnie jak to się stało z Chalais, Montmorency i Cinq-Marsem. Ocaliła się przebrana za mężczyznę wraz ze swą pokojową, tą biedną Ketty. Jej to przydarzyła się, jak słyszałem, owa dziwaczna przygoda w jakiejś tam wiosce, nie pamiętam już, z którym proboszczem. Poprosiła go była o gościnę, a on, mając do dyspozycji tylko jeden pokój, zaproponował, biorąc ją za kawalera, by zamieszkała w pokoju wraz z nim. Stało się tak dlatego, że ta droga Maria nosiła strój męski z nieprawdopodobnym fasonem. Nie znałem kobiety, która by lepiej od niej wyglądała w stroju męskim. Toteż ułożono na nią kuplet:
Znasz go?
— Nie, zaśpiewaj, mój drogi.
Tedy Aramis jął śpiewać z iście kawalerską fantazją:
— Brawo! — wykrzyknął zachwycony d’Artagnan. — Śpiewasz, drogi Aramisie, zawsze cudownie. Widzę, że odprawianie mszy nie popsuło ci głosu.
— Widzisz, drogi... — odrzekł Aramis. — Kiedy służyłem w muszkieterach, pełniłem straż, jak się tylko dało najrzadziej, teraz gdy jestem księdzem, odprawiam mszę też jak najrzadziej. Wróćmy jednak do tej biednej księżnej.
— Do której? Do księżnej de Chevreuse czy do księżnej de Longueville?
— Mówiłem ci już, drogi, że nie łączyło mnie nic z księżną de Longueville, może nieco kokieterii i na tym koniec. Nie, miałem na myśli księżnę de Chevreuse. Czy widziałeś ją, kiedy po śmierci króla powróciła do Brukseli?
— Tak, ma się rozumieć, była wówczas jeszcze bardzo piękna.
— Tak — potaknął Aramis. — I ja widywałem ją znowu po trosze w tym okresie. Dawałem jej znakomite rady, z których absolutnie nie korzystała. Posunąłem się nawet do powiadomienia jej, że Mazarini jest kochankiem królowej. Nie chciała mi wierzyć, utrzymując, że zna Annę Austriaczkę i że jest ona zbyt dumna, by kochać podobnego bałwana. Nieco później zwarła się z kliką diuka de Beaufort, którego bałwan kazał zaaresztować, zaś panią de Chevreuse wygnał.
— Czy wiesz, że uzyskała pozwolenie powrotu?
— Tak, a nawet, że powróciła... Pewnie znów popełni jakieś głupstwo.
— Może tym razem posłucha twoich rad.
— Och, tym razem! — przerwał Aramis. — Nie widziałem jej jeszcze, i pewnie bardzo się zmieniła.
— Nie tak jak ty, drogi Aramisie, ty wciąż jesteś ten sam, zawsze masz piękne czarne włosy, zawsze zgrabną figurę, wciąż te same kobiece ręce, które stały się teraz cudownymi rękami prałata.
— Tak, to prawda — odrzekł Aramis. — Dbam o siebie bardzo. Wiesz, mój drogi, zaczynam się starzeć, skończę niebawem trzydzieści siedem lat.
— Posłuchaj no, przyjacielu — powiedział uśmiechając się d’Artagnan — skoro doszło do tego, żeśmy się spotkali, to ustalmy jedną rzecz: mianowicie, ile będziemy mieli lat na przyszłość.
— Jak to? — zapytał Aramis.
— Ano tak — odparł d’Artagnan — dawniej ja byłem młodszy od ciebie o jakieś dwa, trzy lata, a jeśli się nie mylę, stuknęła mi już czterdziestka.
— Istotnie! — zgodził się Aramis. — Zatem pomyliłem się ja, gdyż ty, drogi przyjacielu, byłeś zawsze podziwu godnym matematykiem. Według twego rachunku miałbym jakieś czterdzieści trzy lata! Do czarta! Drogi mój, nie zdradź tego w pałacu Rambouillet, byłoby mi to nie na rękę.
— Bądź spokojny — rzucił d’Artagnan. — Nie bywam tam.
— Ach, ale co też porabia to zwierzę Gryzipiórek?! — wykrzyknął Aramis. — Gryzipiórek! Pośpiesz no się, panie hultaju! Wściekam się tu z pragnienia i głodu!
Gryzipiórek, który wszedł właśnie w tej chwili, wzniósł do nieba ręce niosąc w każdej butelkę.
— Nareszcie — zwrócił się do niego Aramis. — Jesteś gotów, co?
— Tak, panie, w tej chwili — odpowiedział Gryzipiórek. — Potrzebowałem przecież trochę czasu, ażeby wnieść te...
— Bo ty wciąż myślisz tylko o swych szatach kościelnego na grzbiecie — przerwał Aramis — i cały czas spędzasz na odczytywaniu brewiarza. Ale uprzedzam cię, jeśli będziesz polerował wszystkie przedmioty w kaplicy, a zapomnisz oczyścić moją szpadę, rozpalę olbrzymi ogień ze wszystkich twoich świętych obrazów i upiekę cię.
Zgorszony Gryzipiórek przeżegnał się butelką, którą trzymał w ręce. D’Artagnan zaś, zdziwiony bardzo tonem i manierami księdza d’Herblay, tak odmiennymi od manier muszkietera Aramisa, spoglądał ze zdumieniem na przyjaciela.
Gryzipiórek żywo nakrył stół adamaszkowym obrusem, a na obrusie nastawiał tyle rzeczy rumianych, pachnących, smakowitych, że d’Artagnan stanął osłupiały.
— Musiałeś kogoś oczekiwać — zwrócił się do Aramisa.
— Och, cóż, jestem zawsze w pogotowiu. Poza tym wiedziałem, że mnie szukasz.
— Od kogo?
— No, od mistrza Gryzipiórka, który wziął cię, mój drogi, za diabła i przybiegł tu, by mnie przestrzec o niebezpieczeństwie zagrażającym mej duszy, gdybym znów popadł w tak złe towarzystwo, jakim jest towarzystwo oficera muszkieterów.
— Och, panie!... — zaczął Gryzipiórek składając ręce i robiąc błagalną minę.
— Tylko bez hipokryzji! Wiesz, że tego nie lubię. Otwórz lepiej okno i spuść chleb, kurczę i butelkę wina swemu przyjacielowi Wiórkowi, który morduje się od godziny klaszcząc w ręce.
Rzeczywiście, Wiórek, dawszy koniom słomy i owsa, przybył pod okno i ponawiał dwa, trzy razy umówiony sygnał.
Gryzipiórek, posłuszny rozkazowi, przywiązał do sznura trzy wymienione rzeczy i spuścił je Wiórkowi, który zaspokojony całkowicie, oddalił się natychmiast do szopy.
— Zatem siadajmy wieczerzać — zapraszał Aramis.
Dwaj przyjaciele zasiedli do stołu i Aramis jął kroić kury, kuropatwy i szynki ze zręcznością prawdziwego smakosza.
— Do kroćset! — rzekł d’Artagnan — ależ ty się tu odżywiasz!
— Owszem, niczego. Na dni postne mam dyspensę z Rzymu, którą wyrobił mi koadiutor, powodowany troską o moje zdrowie. Poza tym przyjąłem do służby eks-kucharza pana de Lafollone, wiesz, dawnego przyjaciela kardynała, tego sławnego smakosza. Całą jego modlitwą po obiedzie były słowa: “Panie Boże, dozwól mi w łaskawości swojej, bym dobrze strawił to wszystko, co zjadłem był z takim apetytem”.
— I co nie przeszkodziło mu umrzeć na niestrawność — rzekł śmiejąc się d’Artagnan.
— Cóż chcesz, drogi — odrzekł Aramis z wyrazem rezygnacji — nie można ujść swemu przeznaczeniu!
— Wybacz mi, przyjacielu, że postawię ci jedno pytanie — przerwał d’Artagnan.
— Proszę cię, pytaj. Wiesz dobrze, że między nami nie powinno być żadnych tajemnic.