Выбрать главу

Wówczas pomyślał, że nadszedł czas odwołania się do jednego ze swoich czterdziestu sposobów i popróbował naprzód najprostszego, to jest przekupienia La Ramee. Ale La Ramee, który nabył stopień chorążego za kwotę tysiąca pięciuset talarów, był bardzo przywiązany do swej szarży. Toteż zamiast przystać na propozycję więźnia, pobiegł czym prędzej uprzedzić pana de Chavigny. Ten kazał natychmiast umieścić w pokoju księcia ośmiu ludzi, podwoił posterunki, potroił straże. Od tej chwili książę chodził już tylko jak królowie w teatrze: czterej ludzie z przodu, czterej z tyłu, nie licząc idących za nimi podoficerów.

Z początku książę śmiał się z tych obostrzeń do rozpuku, były dlań bowiem rozrywką. Jak tylko nadarzyła się okazja, powtarzał: “To zabawne, to mnie rozrywa”. (Chciał on przez to powiedzieć: “To stanowi dla mnie rozrywkę”, ale jak wiadomo, nie zawsze mówił to, co chciał powiedzieć). Po czym dodawał: “Zresztą, jeśli będę chciał uniknąć tych wszystkich zaszczytów z waszej strony, mam jeszcze trzydzieści dziewięć innych sposobów”.

Wreszcie rozrywka ta znudziła go. Książę de Beaufort wytrzymał przez fanfaronadę sześć miesięcy. Ale na koniec, widząc ciągle ośmiu ludzi, którzy siadają, kiedy on siada, wstają, kiedy on wstaje, zatrzymują się, kiedy on się zatrzymuje, począł marszczyć brew i liczyć dnie.

Nowe to prześladowanie wzmogło nienawiść księcia do Mazariniego. Od rana do wieczora klął, mówiąc wciąż tylko o obcięciu kardynałowi uszu. Mogło to przejąć dreszczem. Kardynał, który wiedział wszystko, co się działo w Vincennes, mimo woli naciągał biret aż po szyję.

Pewnego dnia książę zebrał dozorców i mimo swej przysłowiowej już trudności w wysławianiu się, wygłosił do nich następujące przemówienie, co prawda z góry przygotowane:

— Panowie — zwrócił się do nich — czyż ścierpicie, aby wnuk dobrego króla Henryka IV był lżony i chamiony (chciał powiedzieć hańbiony). Do kroćset, jak powiadał mój dziad, wszak niemal rządziłem w Paryżu, nieprawdaż?! Przez cały jeden dzień opiekowałem się królem i jego bratem. Królowa mnie wtedy głaskała i nazywała najszlachetniejszym człowiekiem królestwa. Panowie mieszczanie, wyprowadźcie mnie stąd zaraz. Pójdę wprost do Luwru, skręcę kark Mazariniemu. Zostaniecie moją strażą przyboczną, zrobię was wszystkich oficerami, i to z dobrą gażą. Do kroćset, naprzód marsz!

Ale mimo całego patosu elokwencja wnuka Henryka IV nie wzruszyła tych ludzi o kamiennych sercach; ani jeden z nich nie drgnął. Widząc to książę de Beaufort powiedział im, że są łajdakami, i uznał ich za swych śmiertelnych wrogów.

Od czasu do czasu, gdy odwiedzał go pan de Chavigny, co miało miejsce dwa, trzy razy w tygodniu, diuk wykorzystywał te chwile, aby go zasypać pogróżkami.

— Co by pan zrobił, gdyby pewnego pięknego dnia zobaczył pan przychodzącą mnie uwolnić armię paryżan, naszpikowaną żelazem i najeżoną muszkietami.

— Wasza wysokość — odpowiedział pan de Chavigny, składając głęboki ukłon przed księciem — na wałach mam dwadzieścia armat, a w lochach trzydzieści tysięcy pocisków; zbombardowałbym ich, jakbym tylko najlepiej potrafił.

— Tak, ale gdyby pan już powystrzelał pańskie trzydzieści tysięcy pocisków, wzięliby wieżę, a z tą chwilą zmuszony byłbym pozwolić im pana powiesić, oczywiście ku memu wielkiemu żalowi.

Teraz z kolei książę złożył niezwykle uprzejmy ukłon przed panem de Chavigny.

— Aleja, wasza wysokość — podjął pan de Chavigny — z chwilą gdy pierwszy buntownik przekroczyłby próg mych podwałochodów lub postawił stopę na mych wałach, byłbym zmuszony, ku memu wielkiemu strapieniu, zabić waszą wysokość własnoręcznie, zważywszy, że osoba waszej wysokości powierzona jest mojej szczególnej opiece i że winienem ją zwrócić żywą lub martwą.

I znów złożył ukłon przed księciem de Beaufort.

— Tak — ciągnął diuk. — Lecz ponieważ owi dzielni ludzie z pewnością nie przyszliby tu, nie powiesiwszy nieco wcześniej pana Giulio Mazariniego, wystrzegałby się pan podnieść na mnie rękę i pozostawiłby mnie pan przy życiu, ze strachu, by nie być wleczonym przez Paryż czwórką koni, no nie? Co jest o wiele bardziej nieprzyjemne aniżeli być powieszonym, no nie?

I tak przez dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut odchodziły gorzkosłodkie żarty, kończące się zawsze jednakowo: Pan de Chavigny wołał zwracając się do drzwi:

— Hej, La Ramee!

La Ramee wchodził.

— La Ramee — mówił de Chavigny — polecam osobę księcia de Beaufort szczególnej pańskiej pieczy: proszę obchodzić się z nim ze wszystkimi względami należnymi urodzeniu i pozycji. Ale też z tego względu nie spuszczaj go pan z oka ani na chwilę.

Po czym wycofywał się, składając księciu ukłon z ironiczną uprzejmością, co doprowadzało uwięzionego do białej gorączki.

Tak więc La Ramee stał się z konieczności współbiesiadnikiem księcia, jego wiecznym stróżem, cieniem jego ciała.

Ale trzeba przyznać, towarzystwo La Ramee, pełnego życia i wesołości, lojalnego współbiesiadnika, porządnego bibosza, zapalonego gracza w piłkę, zresztą poczciwca, posiadającego według księcia tylko jedną wadę, że nie dawał się przekupić — stało się dla uwięzionego raczej rozrywką aniżeli czymś nużącym.

Niestety, pan La Ramee nie odczuwał tego w ten sam sposób. I chociaż uważał sobie do pewnego stopnia za honor zamknięcie z tak ważnym więźniem, to jednak przyjemność poufałego współżycia z wnukiem Henryka IV nie równoważyła przeżyć, jakich mógł doznać, gdyby od czasu do czasu odwiedzał swoją rodzinę.

Można być jednocześnie doskonałym chorążym królewskim i dobrym ojcem i mężem. Otóż La Ramee uwielbiał żonę i dzieci, a mógł je widywać tylko jak przez mgłę z wysokości murów, kiedy przychodziły przechadzać się po drugiej stronie fosy, by mu nieść pociechę jako ojcu i małżonkowi. Oczywiście, było to dlań o wiele za mało. La Ramee, uważając, że jego wesołe usposobienie jest źródłem dobrego zdrowia, a nie rozważywszy nawet ewentualności, że może być przeciwnie, czuł, że nie wytrzyma dłużej podobnego trybu życia. Przekonanie to jęło się krzewić w jego umyśle dopiero, gdy stosunki między księciem a panem de Chavigny ulegały powoli coraz większemu zadrażnieniu. Nagle przestali się zupełnie widywać. La Ramee odczuł wówczas z jeszcze większą przykrością ciążącą na jego głowie odpowiedzialność. I dlatego to z wyłuszczonych wyżej powodów, szukał odciążenia; przyjął więc bardzo gorąco propozycję wzięcia sobie pomocnika, jaką uczynił mu był jego przyjaciel, intendent marszałka de Grammont. Powiadomił o tym natychmiast pana de Chavigny, który odparł, iż nie sprzeciwia się wcale, pod warunkiem jednak, że będzie to ktoś po jego myśli.

Uważamy za rzecz najzupełniej zbędną odtwarzać naszym czytelnikom fizyczny i duchowy portret Milczka. Jeśli, jak się spodziewamy, nie zapomnieli oni całkowicie pierwszej części tego dzieła, winni zachować dość wyraźne wspomnienie tej szacownej osoby, która w niczym się nie zmieniła, poza tym, że przybyło jej dwadzieścia lat. To uczyniło ją tylko bardziej małomówną i milczącą, mimo że od czasu zmiany, jaka w niej zaszła, Atos pozostawił jej całkowitą swobodę mówienia.