— Faktem jest, wasza wysokość, że jego pasztety są wyborne, a co do wina, to tęgie wino.
— W każdym razie — podjął diuk — nietrudno jego piwnicy i kuchni mieć wyższość nad piwnicą i kuchnią pana de Chavigny.
— Cóż stoi na przeszkodzie, wasza książęca mość, żeby ich popróbować — rzekł La Ramee, dając się schwycić w pułapkę. — Zresztą przyrzekłem mu już, że wasza wysokość będzie jego klientem.
— Masz rację. Jeśli mam tu pozostać wieczyście, jak był mnie o tym łaskaw powiadomić pan Mazarini, muszę sobie stworzyć jakąś rozrywkę na stare lata, muszę się stać smakoszem.
— Wasza wysokość — rzekł La Ramee — proszę posłuchać dobrej rady i nie odkładać, aż będzie za późno na te rzeczy.
Dobrze — rzekł sobie w duchu książę de Beaufort — ponoć każdy człowiek otrzymuje od szczodrobliwości niebiańskiej, w celu zatracenia ciała i duszy, jeden z siedmiu grzechów głównych, o ile nie dwa. Wydaje mi się, że mistrz La Ramee otrzymał obżarstwo. Dobrze, wykorzystamy to.
Po czym dodał głośno:
— A więc, mój drogi La Ramee, pojutrze mamy święto?
— Tak, wasza wysokość, Zielone Świątki.
— Chcesz mi udzielić lekcji pojutrze?
— Jakiej lekcji?
— Obżarstwa.
— Chętnie, wasza wysokość.
— Ale lekcja w cztery oczy. Odeślemy dozorców do garkuchni pana de Chavigny, a tutaj wyprawimy wieczerzę, której zaaranżowanie pozostawiam tobie.
— Hm! — mruknął La Ramee.
Propozycja była ponętna, lecz La Ramee, mimo iż kardynał osądził go na pierwszy rzut oka niekorzystnie, był starym praktykiem i znał wszystkie pułapki, jakie może zastawić więzień. Książę de Beaufort, mówił sobie, przygotował był czterdzieści sposobów ucieczki z więzienia. Czy wieczerza ta nie kryje jakiegoś podstępu?
Zastanawiał się przez chwilę. Wynikiem tego była decyzja, że prowianty i wina zamówi osobiście, a co za tym idzie, najmniejszy pyłek nie zamiesza się do żywności ani kropla jakiegokolwiek płynu nie zamąci wina.
Co zaś do możliwości spojenia go, to książę na pewno nie żywi podobnego zamiaru, i na samą myśl o tym La Ramee począł się śmiać. Po czym przyszedł mu do głowy pewien pomysł, który miał ostatecznie wszystkiemu zaradzić.
Diuk dość niespokojnym okiem śledził twarz La Ramee, w miarę jak uzewnętrzniał się na niej monolog, wreszcie jednak oblicze chorążego rozjaśniło się.
— No — rzucił diuk — zgoda?
— Tak, wasza książęca mość, pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że do stołu będzie nam usługiwał Milczek.
Nic nie mogło być księciu bardziej na rękę. Był jednak tak opanowany, że najbardziej ostentacyjnie okazał swój zły humor.
— Do diabła z twoim Milczkiem! — wrzasnął. — Popsuje mi całą uroczystość.
— Przykażę mu trzymać się z tyłu za waszą wysokością; jeśli nie piśnie słówka i wasza wysokość nie będzie go ani widział, ani słyszał, to przy odrobinie dobrej woli będzie pan mógł sobie wyobrazić, że Milczek znajduje się o sto mil.
— Mój drogi, wiesz, co w tym wszystkim jest dla mnie więcej niż jasne? To, że mi nie ufasz.
— Wasza wysokość, toć pojutrze Zielone Świątki.
— A cóż mają Zielone Świątki do mnie? Czy obawiasz się, żeby Duch Święty nie zstąpił pod postacią ognistego języka i nie otworzył wrót mego więzienia?
— Nie, wasza książęca mość, ale mówiłem już, co przepowiedział ten przeklęty czarownik.
— A cóż on takiego przepowiedział?
— Że nim minie dzień Zielonych Świątek, waszej wysokości nie będzie już w Vincennes.
— I ty wierzysz, głupcze, w czarowników?
— Dbam o nich tyle... co... — tu pstryknął palcami. — Ale za to pan Giulio, który jako Włoch jest przesądny, bardzo się tym trapi.
Diuk wzruszył ramionami.
— A więc niech będzie — rzekł, zgrywając doskonale dobroduszność. — Zgadzam się na Milczka, inaczej nie doszlibyśmy do ładu, tylko nie życzę sobie już nikogo więcej. Pan zajmiesz się wszystkim: zamówisz wieczerzę wedle swego gustu. Ja wskażę tylko potrawę: będzie nią jeden ze wspomnianych przez ciebie pasztetów. Zamówisz go wyraźnie dla mnie, aby następca ojca Marteau przeszedł samego siebie. Obiecasz mu, że będę jego odbiorcą nie tylko przez cały czas mego pobytu w więzieniu, ale nawet i wówczas, kiedy stąd wyjdę.
— Wasza książęca mość wciąż jeszcze sądzi, że stąd wyjdzie? — spytał La Ramee.
— No — odparł książę — chociażby po śmierci Mazariniego; jestem młodszy odeń. o całe piętnaście lat. Co prawda — dodał śmiejąc się — w Vincennes żyje się szybciej.
— Wasza książęca mość — mówił La Ramee — o, wasza książęca mość!
— Bądź wcześniej się umiera, co wychodzi na jedno.
— Wasza książęca wysokość — przerwał La Ramee — idę zamówić wieczerzę.
— Sądzisz, że uda ci się wykształcić twego ucznia?
— Mam nadzieję, wasza wysokość — odparł La Ramee.
— Jeśli ci starczy na to czasu — zamruczał diuk.
— Co wasza książęca mość mówi?
— Jego książęca mość mówi, że nie oszczędzasz kiesy pana kardynała, który zechciał obarczyć się kosztami naszego mieszkania i utrzymania.
La Ramee zatrzymał się w drzwiach.
— Kogo mam tu przysłać, wasza wysokość?
— Kogo ci się podoba, byle nie Milczka.
— A więc oficera straży?
— Z szachami.
— Tak jest.
I La Ramee wyszedł.
W pięć minut później wkroczył oficer straży i wkrótce diuk de Beaufort zdawał się być zagłębiony po uszy we wzniosłe kombinacje szachowe.
Szczególna to rzecz myśl ludzka i jakie zmiany wywołują w niej znak, słowo, nadzieja. Diuk de Beaufort przebywał w więzieniu już od pięciu lat, a jedno spojrzenie wstecz ukazywało mu, że te pięć lat, które płynęły bardzo powoli, były mimo wszystko krótsze aniżeli dwa dni, czterdzieści osiem godzin dzielące go od chwili wyznaczonej na ucieczkę.
Poza tym jeszcze jedna sprawa intrygowała go szalenie: w jaki sposób dokona się ta ucieczka. Kazano mu mieć nadzieję co do wyniku, lecz ukryto przed nim szczegóły tyczące zawartości tajemniczego pasztetu. Jacy przyjaciele nań oczekiwali? Miał więc jeszcze przyjaciół po pięciu latach więzienia? W takim razie był księciem bardzo uprzywilejowanym.
Zapomniał, że prócz przyjaciół pamiętała o nim kobieta, co było rzeczą o wiele bardziej niezwykłą. Co prawda, nie była mu zapewne zbyt wierną, ale nie zapomniała go, a to już wiele.
Natłok podobnych rozważań zaprzątał niezmiernie umysł diuka, toteż z szachami rzecz miała się podobnie jak z piłką na placu gry: książę popełniał błąd za błędem i oficer wygrywał wieczorem podobnie jak La Ramee z rana.
Lecz owe kolejne porażki miały jedną zaletę: pozwoliły księciu zabić czas aż do ósmej wieczór; zawsze to zyskane trzy godziny. Potem nadejdzie noc, a z nocą — sen.
Tak przynajmniej sądził książę: lecz sen to bóstwo bardzo kapryśne i kiedy się je wzywa, każe na siebie czekać. Diuk oczekiwał nań aż do północy, skręcając się na materacach jak święty Wawrzyniec na ruszcie. Wreszcie zasnął.
Zbudził się jednak wraz z nastaniem dnia. Miał fantastyczne sny. Wyrosły mu skrzydła; oczywiście chciał zaraz wzlecieć i z początku skrzydła niosły go doskonałe. Lecz gdy osiągnął pewną wysokość, nagle dziwna ta podpora przestała działać, skrzydła strzaskały się i wydawało mu się, że leci w przepaść bez dna. Zbudził się z czołem zroszonym potem, potłuczony, jakby istotnie spadł z wysoka na ziemię.