Выбрать главу

D’Artagnan stał obojętny, oczekując bez zniecierpliwienia, ale i bez zaciekawienia; zamienił się w wojskowy automat, działający, czy raczej poddający się czyjejś woli.

Kardynał złożył list i odcisnął swą pieczęć.

— Panie d’Artagnan — powiedział — zawiezie pan to pismo do Bastylii i przyprowadzi osobę, o której tu piszę. Weźmie pan karocę, eskortę i proszę pilnie strzec więźnia.

D’Artagnan wziął list, podniósł rękę do kapelusza, odwrócił się na pięcie niczym najzręczniejszy podoficer na musztrze i wyszedł. W chwilę potem słychać było jego komendę, wydawaną krótko, na jednym tonie:

— Czterech ludzi eskorty, kareta, mój koń.

W pięć minut później dał się słyszeć turkot toczących się kół i odgłos końskich podków na bruku podwórca.

III. Dwaj dawni wrogowie

Biło wpół do ósmej, kiedy d’Artagnan przybył do Bastylii.

Kazał się zaanonsować gubernatorowi, który dowiedziawszy się, że d’Artagnan przybył z rozkazem od ministra, wyszedł na spotkanie porucznika aż na ganek.

Gubernatorem Bastylii był wówczas pan du Tremblay, brat sławnego kapucyna, ojca Józefa, zwanego szarą eminencją; będąc ulubieńcem kardynała de Richelieu budził niegdyś postrach.

Kiedy marszałek de Bassompierre siedział w Bastylii jakieś dobre dwanaście lat, a jego towarzysze snuli marzenia o wolności i mówili sobie: “Ja wyjdę wtedy…”, “A ja wtedy…”, Bassompierre odpowiadał: “Ja zaś, panowie, wyjdę wówczas, kiedy ustąpi stąd pan du Tremblay”. Należało przez to rozumieć, że z chwilą śmierci kardynała pan du Tremblay musi utracić swoje stanowisko w Bastylii, a Bassompierre odzyskać swe miejsce na dworze.

Przepowiednia ta o mały włos się nie sprawdziła, ale zupełnie inaczej, niż to myślał Bassompierre, gdyż z chwilą śmierci kardynała sprawy potoczyły się jak dawniej. Pan du Tremblay nie opuścił Bastylii i mało brakowało, a Bassompierre nie wyszedłby stamtąd w ogóle.

Kiedy więc d’Artagnan pojawił się, aby wykonać rozkaz ministra, pan du Tremblay był wciąż jeszcze gubernatorem Bastylii. Przyjął porucznika z największą uprzejmością, a ponieważ miał właśnie zasiadać do stołu, zaprosił go na wieczerzę.

— Byłoby mi bardzo przyjemnie — odpowiedział d’Artagnan — lecz jeśli się nie mylę, na kopercie zaznaczone jest: bardzo pilne!

— Rzeczywiście — rzekł du Tremblay. — Hej!, majorze! Niech tu zejdzie numer 256.

Wchodząc do Bastylii więzień przestawał być człowiekiem, stawał się numerem.

D’Artagnan, słysząc brzęk kluczy, poczuł przeszywający go dreszcz. Toteż pozostał na koniu nie zamierzając zeń schodzić. Spoglądał na kraty, na głęboko osadzone okna, potężne mury, które widział dotąd jedynie od strony fosy i które przed około dwudziestu laty budziły w nim tak wielkie przerażenie.

Rozległ się głos dzwonu.

— Opuszczam pana — zwrócił się do oficera pan du Tremblay. — Wzywają mnie, bym podpisał zezwolenie na wyjście więźnia. Do widzenia, panie d’Artagnan.

— Niech mnie diabli wezmą, jeśli odpowiem ci podobnym życzeniem — mruknął d’Artagnan. Przekleństwu jego towarzyszył ujmujący uśmiech. — Wystarczyło mi tu pobyć pięć minut, abym się poczuł chory. No, no, widzę, że lepiej umierać na słomie, co mnie prawdopodobnie czeka, aniżeli zgarniać dziesięć tysięcy liwrów pełniąc funkcję gubernatora Bastylii.

Zaledwie skończył swój monolog, gdy pojawił się więzień. Na jego widok d’Artagnan zdradził przez moment zdziwienie, natychmiast jednak je opanował. Więzień wsiadł do powozu; zdawał się d’Artagnana nie poznawać.

— Panowie — zwrócił się porucznik do czterech muszkieterów — zlecono mi największą czujność nad więźniem; ponieważ karoca nie ma zamków przy drzwiczkach, usiądę obok niego. Panie de Lillebonne, poprowadź, proszę, mego konia luzem.

— Z chęcią, panie poruczniku — odrzekł żołnierz, do którego zwrócił się był d’Artagnan.

Porucznik zeskoczył z konia, oddał uzdę muszkieterowi, wsiadł do karety zajmując miejsce obok więźnia i głosem, w którym nie można było dopatrzyć się nawet cienia emocji, powiedział:

— Do Palais-Royal! Kłusem!

Gdy tylko kareta ruszyła, d’Artagnan, korzystając z ciemności panujących pod mijanym właśnie sklepieniem wjazdu, rzucił się więźniowi na szyję.

— Rochefort! — krzyknął. — Więc to naprawdę ty! Przecież się nie mylę!

— D’Artagnan! — wykrzyknął z kolei zdumiony Rochefort.

— Ach, mój biedny przyjacielu! — ciągnął d’Artagnan. — Nie widząc cię od czterech czy pięciu lat, sądziłem, żeś umarł.

— Dalibóg — rzekł Rochefort — niewielka to różnica między zmarłym a pogrzebanym. A ja jestem pogrzebany lub też prawie pogrzebany.

— Za jakąż to zbrodnię znalazłeś się w Bastylii?

— Chcesz bym wyznał ci prawdę?

— Tak.

— A więc nie mam pojęcia.

— Nie ufasz mi, Rochefort?

— Broń Boże, słowo szlachcica. Tylko że jest niemożliwością, bym się tam znajdował za to, co mi zarzucają.

— A cóż takiego?

— Że jestem grasującym po nocy opryszkiem.

— Ty opryszkiem! Rochefort, kpisz?

— Rozumiem twe zdziwienie. To wymaga komentarza, nieprawdaż?

— Oczywiście.

— A więc posłuchaj, co się zdarzyło. Pewnego wieczoru po pijaństwie u Reinarda w Tuileries w towarzystwie diuka d’Harcourt, Fontraillesa, de Rieux i innych, diuk d’Harcourt zaproponował, byśmy poszli na Pont-Neuf ściągać z przechodniów okrycia. Zabawę tę, jak ci zapewne wiadomo, usilnie wprowadzał w modę diuk Orleański.

— Zwariowałeś, Rochefort! W twoim wieku?

— No cóż, byłem pijany. Ponieważ zabawa wydawała mi się nieszczególna, zaproponowałem kawalerowi de Rieux, byśmy raczej zostali widzami niż aktorami i byśmy się wspięli na konia z brązu i obserwowali, wszystko jakby z pierwszych lóż. Jak się rzekło, tak się i zrobiło. Dzięki ostrogom, które posłużyły nam za strzemiona, w mgnieniu oka siedzieliśmy wysoko na grzbiecie. Czuliśmy się cudownie, mieliśmy zachwycający widok. Ściągnięto już cztery czy pięć płaszczy z niezwykłą zręcznością, przy czym żaden z rozdziewanych nie odważył się pisnąć słówka, gdy wtem jakiś dureń, mniej uległy od innych, zaczął wrzeszczeć: “Ratunku!” i ściągnął nam na głowę patrol łuczników. Diukowi d’Harcourt, Fontraillesowi i innym udało się uratować ucieczką; de Rieux chciał zrobić to samo. Odwiodłem go od tego zapewniając, że nas tutaj nie odkryją. Nie posłuchał mnie, lecz postawił nogę na ostrodze chcąc zejść; ostroga pękła, spadł, złamał nogę i zamiast zachować się cicho, zaczął krzyczeć jak opętany. Z kolei chciałem skoczyć i ja, lecz już było za późno: spadłem wprost w ramiona łuczników, którzy odprowadzili mnie do Chatelet[11], gdzie usnąłem jak suseł, pewny, że wyjdę stamtąd następnego ranka. Przeszło jutro, przeszło pojutrze, przeszło osiem dni... Napisałem do kardynała. Tego samego dnia przyszli po mnie i odprowadzili do Bastylii. Upłynęło już pięć lat, odkąd tam tkwię. Czy sądzisz, że to za świętokradztwo, jakie popełniłem siadając na koniu z tyłu za Henrykiem IV?

— Nie, mój drogi Rochefort, masz rację, to nie to, ale prawdopodobnie dowiesz się za co.

— Ach, prawda, zapomniałem cię zapytać, dokąd mnie wieziesz.

— Do kardynała.

— Czegóż on chce ode mnie?

— Nie wiem, nie miałem nawet pojęcia, że jadę po ciebie.

вернуться

11

Chatelet — dawne więzienie paryskie.