— Grając w piłkę? — zapytał La Ramee, który zaczął z całą uwagą przysłuchiwać się opowiadaniu diuka.
— Ano tak, posłuchaj pan: posyłam piłkę w fosę, a tam znajduje się człowiek, który ją podnosi. W piłce mieści się list. Zamiast odrzucić mi piłkę, o którą prosiłem go z murów, rzuca inną. Ta inna zawiera znów list. W ten sposób dokonaliśmy wymiany myśli i nikt tego nie zauważył.
— Tam do diabła! — wykrzyknął La Ramee drapiąc się w ucho. — Dobrze, że mi wasza wysokość o tym powiedział, będę miał oko na zbierających piłki.
Diuk uśmiechnął się.
— Ale ostatecznie — ciągnął La Ramee — wszystko to tylko sposób komunikowania się.
— To już wiele, jak mi się zdaje.
— Ale nie dosyć.
— Myli się pan. Mówię na przykład do moich przyjaciół: “Tego a tego dnia, o tej i o tej godzinie bądźcie z dwoma wierzchowcami po drugiej stronie fosy”.
— No tak, a potem? — pytał zaniepokojony trochę La Ramee. — Chyba że te konie miałyby skrzydła, aby wzlecieć na wały i tam poszukać waszą wysokość.
— Och, mój Boże — odparł niedbale książę — nie chodzi o to, aby konie miały skrzydła do wzniesienia się na wały, lecz żebym ja miał sposób zejścia w dół.
— Jakiż to?
— Sznurową drabinkę.
— Zapewne — odpowiedział La Ramee usiłując się śmiać — ale drabinki sznurowej nie posyła się jak list w piłce.
— Nie, lecz posyła się ją w czym innym.
— W czym innym, w czym innym! A w czymże to?
— Na przykład w pasztecie.
— W pasztecie?
— Tak. Suponuj pan taką rzecz — ciągnął diuk. — Suponuj pan na przykład, że mój majordomus Noirmont wszedł w posiadanie, za gotówkę, sklepu ojca Marteau...
— No i? — napierał La Ramee cały drżący.
— No cóż! La Ramee, który jest żarłokiem, widzi jego pasztety, ocenia znacznie wyżej od pasztetów jego poprzednika i proponuje mi skosztowanie ich. Wyrażam zgodę pod warunkiem, że La Ramee posmakuje wraz ze mną. Chcąc się czuć swobodniej, oddala on dozorców, pozostawiając jedynie Milczka, ażeby nam usługiwał. Milczek zaś jest tym człowiekiem, którego dał mi jeden z przyjaciół. To właśnie ów sługa, z którym jestem w zmowie, gotów mi we wszystkim pomagać. Pora mej ucieczki oznaczona jest na godzinę siódmą. Więc na kilka minut przed siódmą...
— Na kilka minut przed siódmą? — powtórzył La Ramee, któremu pot uperlił czoło.
— Na kilka minut przed siódmą — mówił dalej diuk, ilustrując słowa akcją — zdejmuję wierzch pasztetu. Znajduję w nim dwa sztylety, sznurową drabinkę i knebel. Przykładam jeden ze sztyletów do piersi La Ramee i powiadam: “Przyjacielu, przykro mi niezmiernie, ale jeśli wykonasz jeden ruch lub krzykniesz, zginąłeś!”
Powiedzieliśmy już, że diuk mówiąc wprowadzał jednocześnie swe słowa w czyn. Stał więc przy La Ramee i opierał ostrze sztyletu o jego pierś tak wyraźnie, że chorąży nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do powziętej przez księcia decyzji.
Tymczasem Milczek, jak zwykle milczący, wyciągnął z pasztetu drugi sztylet, sznurową drabinkę i knebel.
La Ramee z rosnącym przerażeniem śledził każdy z tych przedmiotów.
— Och, wasza książęca mość! — krzyknął patrząc na diuka z wyrazem takiego osłupienia, że kiedy indziej wywołałoby to u tamtego wybuch śmiechu — wasza wysokość nie będzie miał serca mnie zabić!
— Nie, o ile nie będziesz mi przeszkadzał w ucieczce.
— Ależ, wasza wysokość, jeśli zezwolę na pańską ucieczkę, będę zrujnowany.
— Zwrócę ci, coś zapłacił za urząd.
— Więc wasza wysokość postanowił naprawdę opuścić zamek?
— Dalibóg!
— A czy nie zmieni postanowienia waszej wysokości to, co miałbym mu do powiedzenia?
— Chcę być wolny jeszcze dziś wieczór.
— A jeśli będę się bronił, wołał, krzyczał?!
— Słowo szlachcica, zabiję cię.
W tejże chwili zegar jął wydzwaniać godzinę.
— Siódma — wyrzekł Milczek, który do tej pory nie wymówił ani słowa.
— Widzisz sam, siódma godzina — rzekł diuk — jestem spóźniony. La Ramee poruszył się, jakby chcąc uspokoić sumienie.
Książę zmarszczył brew i chorąży poczuł ostrze sztyletu, jak przeniknęło przez ubranie i zatrzymało się gotowe przebić pierś.
— Tak jest, wasza wysokość, to wystarczy. Już się nie ruszę.
— Śpieszmy się — powiedział diuk.
— Wasza wysokość ostatnią łaskę.
— Jaką? Mów szybko.
— Proszę mnie związać, wasza wysokość.
— A dlaczegóż to?
— Żeby nie myślano, że jestem wspólnikiem waszej wysokości.
— Ręce — odezwał się Milczek.
— Nie z przodu, lecz z tyłu, z tyłu!
— Ale czym? — spytał książę.
— Paskiem waszej książęcej mości — odparł La Ramee.
Książę odpiął pas i podał Milczkowi, który skrępował ręce chorążemu, jak ten sobie życzył.
— Nogi — rzekł Milczek.
La Ramee wyciągnął nogi, Milczek wziął ręcznik, podarł go na pasy i związał nimi La Ramee.
— A teraz szpadę — prosił La Ramee — zwiążcie gardę mej szpady. Diuk wyrwał jedną tasiemkę z pludrów i spełnił to życzenie.
— A teraz knebel — powiedział biedny La Ramee — proszę o knebel. Inaczej wytoczą mi proces, że nie krzyczałem. Niech wasza wysokość wkłada.
Milczek gotował się wypełnić życzenie chorążego, kiedy ów skinął, że chce jeszcze coś powiedzieć.
— Mów — rzekł diuk.
— Wasza książęca mość, proszę pamiętać, jeśli z waszej przyczyny stanie mi się co złego, że mam żonę i czworo dzieci.
— Bądź spokojny. Knebluj, Milczek!
W sekundę później chorąży zakneblowany leżał na ziemi. Jako ślad walki, wywrócono dwa czy trzy krzesła. Milczek wyjął z kieszeni La Ramee wszystkie znajdujące się tam klucze i najpierwej otworzył drzwi izby, w której się znajdowali, a po opuszczeniu jej zamknął drzwi na dwa spusty. Po czym szybko przebiegli galerię prowadzącą do małego dziedzińca. Jedne po drugich zostały otwarte i zamknięte trzy bramy z szybkością przynoszącą zaszczyt zręczności Milczka. Wreszcie dotarli na plac gry w piłkę. Było tam zupełnie pusto, żadnych wart, nikogo w oknach.
Diuk podbiegł do muru i pod drugiej stronie fosy ujrzał trzech jeźdźców z dwoma wierzchowcami luzem. Wymienił z nimi sygnał i odetchnął z ulgą, wszystko składało się pomyślnie.
Tymczasem Milczek umocowywał główny wątek liny. Nie była to sznurowa drabinka, lecz kłębek jedwabiu z drążkiem, który należało wziąć między nogi i siedząc na nim okrakiem odwijać własnym ciężarem.
— Zjeżdżaj — rzekł książę.
— Ja pierwszy, wasza książęca mość? — zapytał Milczek.
— Naturalnie — odrzekł diuk. — Jeśli złapią mnie, ryzykuję tylko więzienie, jeśli ciebie, zostaniesz powieszony.
— No tak... — rzekł Milczek.
I siadłszy okrakiem na drążku rozpoczął natychmiast niebezpieczny zjazd. Diuk śledził go z mimowolnym przerażeniem. Przebył już trzy czwarte wysokości muru, kiedy nagle sznur pękł. Milczek spadł w fosę jak kamień.
Książę krzyknął, Milczek jednak nawet nie jęknął; musiał być ciężko ranny, gdyż leżał jak długi w miejscu, gdzie spadł.
Natychmiast jeden z oczekujących mężczyzn ześliznął się w fosę, umocował koniec sznura pod barkami Milczka, dwaj zaś inni, którzy trzymali sznur za drugi koniec, pociągnęli leżącego ku sobie.
— Niech wasza książęca mość zjeżdża — rzekł człowiek z fosy. — Tylko jakieś piętnaście stóp wysokości i miękki trawnik.