Diuk już zjeżdżał. Zadanie jego było trudniejsze, gdyż nie miał drążka, który by go podtrzymywał. Trzeba było zjeżdżać tylko za pomocą rąk, i to z wysokości jakichś pięćdziesięciu stóp. Ale jak powiedzieliśmy, diuk był zręczny, silny i miał wiele zimnej krwi. Nie upłynęło i pięć minut, a znalazł się na końcu sznura. Jak to mu powiedział był szlachcic, do ziemi było nie więcej nad piętnaście stóp. Puścił sznur, na którym zwisał, i zeskoczył nie czyniąc sobie żadnej szkody.
Natychmiast jął się wspinać po pochyłości fosy, na której szczycie spotkał się z hrabią de Rochefort. Dwaj pozostali szlachcice byli mu nie znani. Zemdlonego Milczka przywiązano do konia.
— Panowie — rzekł książę — podziękuję wam później, teraz nie ma chwili do stracenia, w drogę więc, w drogę. Za mną, komu jestem drogi!
I wskoczył na konia. Odjeżdżał co sił galopem, oddychając pełną piersią i krzycząc z trudną do wyrażenia radością:
— Wolny... Wolny... Wolny...
XXVI. D’Artagnan zjawia się w samą porę
D’Artagnan podjął w Blois pieniądze, które Mazarini, pragnąc go znów mieć przy sobie, zdecydował się dać mu na poczet przyszłych usług.
Dla przeciętnego jeźdźca było z Blois do Paryża cztery dni drogi. D’Artagnan dotarł do rogatki Saint-Denis trzeciego dnia po południu około czwartej. Kiedy indziej nie zabrałoby mu to więcej czasu niż dwa dni. Widzieliśmy, że Atos, który wyjechał w trzy godziny po nim, przybył o dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
Wiórek odwykł od tego rodzaju forsownych spacerów. D’Artagnan wyrzucał mu jego zniewieściałość.
— Ach, panie, czterdzieści mil w trzy dni. Podług mnie to i tak bardzo pięknie jak na cukiernika.
— Czy ty naprawdę stałeś się już kramarzem i teraz, kiedyśmy się odnaleźli, serio myślisz o żywocie w sklepiku?
— Hm — podjął Wiórek — po prawdzie to pan jeden stworzony jesteś do życia czynnego. Ale niech pan popatrzy na pana Atosa, kto by powiedział, że to ten sam nieustraszony poszukiwacz przygód, jakiego znaliśmy dawniej? Żyje teraz jak prawdziwy szlachcic, ma dzierżawę jak prawdziwy ziemianin. Uważcie, panie, że nie masz nic bardziej pożądanego nad spokojny żywot.
— Ach, ty hipokryto — rzekł d’Artagnan — widać wyraźnie, że zbliżasz się do Paryża, a w Paryżu czeka cię sznurek i szubienica.
Właśnie w tym momencie dwaj podróżni zbliżali się do rogatki. Wiórek opuścił rondo kapelusza myśląc, że będzie przejeżdżał ulicami, gdzie był bardzo znany, d’Artagnan zaś podkręcał wąsa przypomniawszy sobie Portosa, który powinien go oczekiwać przy ulicy Tiquetonne. Rozmyślał, jak postąpić, aby przyjaciel zapomniał o swych dobrach Bracieux i kuchniach na miarę Homera w Pierrefonds.
Skręcając na ulicę Montmartre, w jednym z okien zajazdu “Pod Kózką” spostrzegł Portosa przyodzianego we wspaniały jasnobłękitny, obcisły kaftan, cały haftowany srebrem. Portos właśnie ziewał, że omal nie wypadły mu szczęki z zawiasów, a przechodnie oglądali z podziwem pełnym szacunku tego dorodnego i bogatego szlachcica, który zdawał się być tak strasznie znudzony swoim bogactwem i wielkością.
Zresztą ledwie d’Artagnan i Wiórek wyjechali zza rogu ulicy, Portos natychmiast ich zobaczył.
— Ach, to ty, d’Artagnanie! — zakrzyknął. — Bogu niech będą dzięki.
— Dzień dobry, drogi przyjacielu — odpowiedział d’Artagnan.
Natychmiast zebrał się tłumek gapiów wokół koni, które służący z gospody trzymali już za uzdy, i wokół jeźdźców rozmawiających tak z zadartymi głowami. Ale jedno zmarszczenie brwi d’Artagnana, dwa, trzy wymowne gesty Wiórka zostały w lot zrozumiane przez otaczających i rozproszyły tłum, który gęstniał tym bardziej, im mniej było wiadomo, po co się zebrał.
Portos zdążył już zejść na próg oberży.
— Ach, drogi mój przyjacielu, jakże tu źle moim koniom.
— Doprawdy! Jestem zrozpaczony z przyczyny tych szlachetnych zwierząt.
— I ja też bardzo źle się czułem — rzekł Portos. — I gdyby nie gospodyni — ciągnął kołysząc się na nogach, z właściwym sobie butnym wyrazem zadowolenia z samego siebie — która jest dość przyjemna i zna się na żartach, byłbym poszukał noclegu gdzie indziej.
Piękna Magdalena, która właśnie podeszła podczas tej rozmowy, cofnęła się o krok i śmiertelnie zbladła słysząc słowa Portosa. Sądziła bowiem, że powtórzy się scena ze Szwajcarem, ale ku jej wielkiemu zdziwieniu d’Artagnan nawet nie mrugnął i zamiast się gniewać, rzekł z uśmiechem:
— Tak, rozumiem, drogi przyjacielu, cóż warte powietrze ulicy Tiquetonne w porównaniu z powietrzem doliny Pierrefonds. Ale bądź spokojny, postaram się dla ciebie o lepsze.
— Kiedyż to?
— Spodziewam się, dalibóg, że wkrótce.
— Ach! Tym lepiej.
Na to westchnienie Portosa rozległa się zza drzwi cicha i głęboka stękanina. D’Artagnan, który zsiadł był z konia, dostrzegł wtedy rysujący się na ścianie niby płaskorzeźba olbrzymi brzuch Muszkieta; jego wykrzywione smutkiem usta rzucały głuche skargi.
(audio 10 a)
— Co, i ty także, mój biedny panie Musz, zostałeś przeniesiony do tego nędznego zajazdu? — zapytał d’Artagnan szyderczym tonem, który mógł oznaczać równie dobrze współczucie, jak i kpinę.
— On uważa, że kuchnia jest tu okropna — odparł Portos.
— A czemuż to sam nie pitrasił, jak w Chantilly?
— Och, panie, nie masz tu ani stawów jego książęcej mości, ażeby łowić piękne karpie, ani lasów jego wysokości, gdzie można łapać w sidła wyborne kuropatwy, co się zaś tyczy piwnicy, to obejrzałem ją detalicznie i po prawdzie mało co w niej jest.
— Panie Musz — rzekł d’Artagnan — współczułbym wam doprawdy, gdybym w tej chwili nie miał na głowie czegoś o wiele pilniejszego.
I biorąc Portosa za rękę, ciągnął dalej:
— Mój drogi du Vallon, jak widzę, jesteś już ubrany. To bardzo szczęśliwie, gdyż zaraz prowadzę cię do kardynała.
— Doprawdy? — rzekł Portos wytrzeszczając osłupiałe oczy.
— Tak, przyjacielu.
— Przedstawisz mnie?
— Przeraża cię to?
— Nie, ale wprawia w zmieszanie.
— Och, bądź spokojny. To już nie z tamtym kardynałem sprawa. Ten nie zmiażdży cię swoim majestatem.
— Nie o to chodzi, ale rozumiesz, d’Artagnanie, chodzi o dwór.
— Ech, przyjacielu, dworu już nie ma.
— Ale królowa.
— Coś ci powiem: nie ma już królowej. Królowa? Bądź spokojny, nie zobaczymy jej.
— I powiadasz, że natychmiast idziemy do Palais-Royal?
— Zaraz. Ażeby uniknąć opóźnienia, pożyczysz mi konia.
— Do usług, rozporządzaj wszystkimi czterema.
— W tej chwili potrzebuję tylko jednego.
— Czy nie weźmiesz ze sobą służących?
— Tak, weź Muszkieta, to nie zaszkodzi. Co do Wiórka, to ma on powody nie pokazywać się na dworze.
— A dlaczegóż to?
— Jest w złych stosunkach z jego eminencją.
— Musz — powiedział Portos — osiodłasz Wulkana i Bayarda.
— A czy ja, panie, mam wziąć Chama?
— Nie, weź porządnego konia, Febusa albo Dumnego, jedziemy z uroczystą wizytą.
— Och — odetchnął Muszkiet — a więc chodzi tylko o wizytę.
— Oczywiście, Musz, o nic innego. Ale na wszelki wypadek weź pistolety do olster; moje znajdziesz przy siodle już nabite.
Musz westchnął. Nie bardzo rozumiał, jak można odbywać uroczyste wizyty będąc uzbrojonym po zęby.
— Istotnie — rzekł Portos patrząc za oddalającym się posłusznie starym służącym — masz rację d’Artagnan, Musz wystarczy. Musz prezentuje się bardzo okazale.