Выбрать главу

D’Artagnan się uśmiechnął.

— A ty się nie przebierzesz? — zapytał Portos.

— Nie, pozostanę, jak jestem.

— Ależ jesteś cały okryty potem i kurzem, buty masz zabłocone.

— Ten niedbały strój podróżny będzie świadectwem mego pośpiechu, z jakim starałem się stawić na rozkazy kardynała.

W tejże chwili powrócił Muszkiet z trzema końmi gotowymi do drogi. D’Artagnan wskoczył znów w siodło, jakby od ośmiu dni jedynie wypoczywał.

— Wiórek, długą szpadę...

— Ja zaś — tu Portos wskazał na małą, paradną szpadę o złoconej gardzie — wziąłem ze sobą szpadę dworską.

— Weź, przyjacielu, rapier.

— A to czemu?

— Nie wiem, ale weź jednak, zaufaj mi.

— Musz, mój rapier — wyrzekł Portos.

— Przecież to wszystko sprzęt wojenny, panie — odparł Muszkiet — to znaczy idziemy w pole? Niech mi pan to powie od razu, a ja stosownie do tego powezmę odpowiednie środki ostrożności.

— Jadąc z nami, jak wiesz — podjął d’Artagnan — zawsze dobrze podjąć pewne środki ostrożności. Masz słabą pamięć albo już zapomniałeś, że nie w naszym zwyczaju spędzać noce na zabawach i serenadach.

— Niestety, w samej rzeczy — rzekł Muszkiet uzbrajając się od stóp do głów — zapomniałem o tym.

Ruszyli dość szybko i przybyli do Pałacu Kardynalskiego około siódmej piętnaście. Na ulicach przewalały się tłumy, gdyż był to dzień Zielonych Świątek i patrzano na obu przejeżdżających kawalerów ze zdziwieniem; jeden z nich był jak spod igły, a drugi zakurzony, jakby dopiero co opuścił pole bitwy.

Muszkiet również ściągał na siebie wzrok gapiów, a ponieważ wieść o Don Kichocie była wówczas bardzo popularna, niektórzy mówili, że to Sancho Pansa, który straciwszy pana, znalazł sobie dwóch nowych.

Dotarłszy na przedpokoje d’Artagnan znalazł się pośród samych znajomych. Byli to muszkieterowie z jego kompanii, pełniący właśnie służbę. Polecił zawołać odźwiernego i pokazał list kardynała, surowo nakazujący mu powrót bez najmniejszej straty czasu. Odźwierny skłonił się i wszedł do jego eminencji.

D’Artagnan skierował wzrok na Portosa i zdawało mu się, że dostrzega, jak tamtym wstrząsa lekki dreszcz. Z uśmiechem nachylił się do jego ucha i rzekł:

— Odwagi, dzielny przyjacielu. Nie trać śmiałości, wierz mi, orzeł zamknął oczy, mamy do czynienia tylko ze zwykłym sępem. Trzymaj się hardo jak w dniu bastionu Saint-Gervais i nie kłaniaj się zbyt nisko temu Włochowi, bo będzie o tobie złego mniemania.

— Dobrze, dobrze — odparł Portos.

Odźwierny powrócił.

— Panowie wejdą, jego eminencja czeka.

Istotnie, Mazarini siedział w swoim gabinecie, pracując nad wykreślaniem z listy pensji i beneficjów możliwie największej liczby nazwisk.

Kątem oka dostrzegł wchodzących d’Artagnana i Portosa, lecz chociaż na zapowiedź odźwiernego zabłysła w jego oku radość, teraz wydawał się nieporuszony.

— Ach, to pan, panie poruczniku — odezwał się — pośpieszył się pan, to dobrze, witam, witam.

— Dziękuję, monsignore. Jestem na rozkazy waszej eminencji, podobnie jak i pan du Vallon, jeden z moich starych przyjaciół, który ukrywał swe szlachectwo pod imieniem Portosa.

Portos skłonił się kardynałowi.

— Znamienity kawaler — rzekł Mazarini.

Portos pokręcił głową w prawo i lewo, po czym, pełen godności, poruszył barkami.

— Najlepsza szpada królestwa, monsignore — rzekł d’Artagnan — znana to rzecz dla wielu takich, którzy tego nie mówią, i takich, którzy nie mogą już tego powiedzieć.

Portos skłonił się d’Artagnanowi.

Mazarini lubił dorodnych żołnierzy, niemal tak, jak później lubił ich Fryderyk Pruski. Jął więc podziwiać muskularne ręce Portosa, jego szerokie bary i tępy wzrok. Miał wrażenie, że kłoni się przed nim jego urząd ministerialny i całe królestwo, ucieleśnione w ludzkiej postaci. To mu przywiodło na pamięć, że ongiś grono muszkieterów składało się z czterech osób.

— A dwaj pozostali przyjaciele? — zagadnął.

Portos otwierał już usta, sądząc, że nadeszła sposobność wtrącić swoje słówko, ale d’Artagnan powstrzymał go nieznacznym spojrzeniem.

— Nasi przyjaciele mają pewne trudności, dołączą do nas nieco później.

Mazarini lekko zakasłał, po czym spytał:

— A pan, jako swobodniejszy od nich, powrócił chętnie na służbę?

— Tak, monsignore — pośpieszył z odpowiedzią d’Artagnan — i to ze szczerego oddania, ponieważ pan de Bracieux jest człowiekiem bogatym.

— Bogatym? — wyrzekł Mazarini.

Było to jedyne słowo mające przywilej wzbudzania w nim prawdziwego szacunku.

— Pięćdziesiąt tysięcy liwrów renty. Były to pierwsze słowa z ust Portosa.

— Ze szczerego oddania — podjął Mazarini ze swym przebiegłym uśmieszkiem — tylko ze szczerego oddania?

— Monsignore zapewne nie wierzy już zbytnio w to słowo? — zagadnął d’Artagnan.

— A pan, mości Gaskończyku? — odparł Mazarini opierając oba łokcie na biurku, a podbródek na dłoniach.

— Ja — odrzekł d’Artagnan — myślę o oddaniu jak o imieniu chrzestnym na przykład, któremu oczywiście musi towarzyszyć nazwisko wywodzące się od włości. Pewnie, że mniejsze lub większe oddanie to rzecz zwyczajna, ale trzeba, aby zawsze z oddaniem wiązało się dawanie.

— A pański przyjaciel, na przykład, czegóż by pragnął, co by się wiązało z jego oddaniem?

— A więc, monsignore: mój przyjaciel posiada trzy wspaniałe włości — du Vallon w Corbeil, de Bracieux w okolicach Soissons i de Pierrefonds w Valois; pragnąłby, ażeby na jednej z nich ustanowiona została baronia, monsignore.

— Tylko tyle? — rzekł Mazarini, któremu oczy rozbłysły radością, kiedy stało się wiadome, że nie rozwiązując sakiewki może odpłacić Portosowi za jego oddanie. — Tylko tyle? To rzecz do załatwienia.

— Będę więc baronem! — wykrzyknął Portos postępując krok naprzód.

— Mówiłem ci przecież — rzekł d’Artagnan przytrzymując go za rękę — a monsignore potwierdza to.

— No, a pan, mości d’Artagnan, czego waść sobie życzysz?

— Monsignore, we wrześniu będzie dwadzieścia lat, jak kardynał de Richelieu mianował mnie porucznikiem.

— Przeto chciałbyś waść, ażeby kardynał Mazarini mianował cię kapitanem.

D’Artagnan skłonił się.

— Nie ma w tym nic niemożliwego. Zobaczymy, panowie, zobaczymy. A teraz panie du Vallon, jaką służbę byś pan wolał? W mieście czy w polu?

Portos już otworzył usta, aby odpowiedzieć.

— Monsignore — uprzedził go d’Artagnan — pan du Vallon, podobnie jak i ja, rozmiłowany jest w służbie ekstraordynaryjnej, to znaczy w przedsięwzięciach uznawanych za szalone i niemożliwe.

Gaskonada ta nie była Mazariniemu niemiłą. Zamyślił się, po czym ją mówić:

— Muszę jednakże wyznać, że wezwałem panów, aby posadzić was przy spokojnej robocie. Żywię pewne obawy... Ale cóż tam znowu?

W samej rzeczy, w przedpokoju dał się słyszeć wielki hałas i niemal jednocześnie otworzyły się drzwi do gabinetu. Jakiś człowiek okryty kurzem wpadł do komnaty krzycząc:

— Wasza eminencjo! Gdzie jest pan kardynał?

Mazarini był przekonany, że go chcą zamordować, cofnął się więc wraz z fotelem. D’Artagnan i Portos skoczyli i znaleźli się pomiędzy nowo przybyłym a kardynałem.

— Ależ panie — rzekł Mazarini — co się dzieje, że wpadasz tutaj jak do hal targowych.