Выбрать главу

— Zatem pozostaje czterysta pięćdziesiąt pistoli — rzekł dosyć zadowolony d’Artagnan.

— Tak, ale dochodzą jeszcze rzędy końskie.

— Dalibóg, prawda. A ileż za nie?

— No, licząc sto pistoli za trzy...

— Niech będzie sto pistoli — rzekł d’Artagnan. — Zostaje więc trzysta pięćdziesiąt pistoli.

Portos skłonił głowę na znak zgody.

— Dajmy więc pięćdziesiąt pistoli gospodyni na nasze utrzymanie — rzekł d’Artagnan — a trzysta podzielmy między siebie.

— Podzielmy.

— Lichy interes! — zamruczał d’Artagnan ściskając w dłoni swoje pieniądze.

— Ba! To tak zawsze. Ale powiedz no mi...

— Co?

— Nie wspominał o mnie wcale?

— Ależ oczywiście! — wykrzyknął d’Artagnan, bojąc się zniechęcić przyjaciela stwierdzeniem faktu, iż kardynał nie napomknął o nim ani słówka. — Ależ tak. Powiedział...

— Co powiedział?

— Czekaj, chcę sobie przypomnieć jego własne słowa. Rzekł tak: “Co do pańskiego przyjaciela, to powiedz mu pan, żeby go głowa nie bolała”.

— Doskonale! — rzekł Portos — jasne jak dzień, że trwa w zamiarze uczynienia mnie baronem.

W tejże chwili w sąsiednim kościele wydzwoniła godzina dziewiąta. D’Artagnan zadrżał.

— A prawda — rzekł Portos — bije już dziewiąta, a o dziesiątej, pamiętasz, mamy spotkanie na placu Królewskim.

— Ach, nie mów, Portosie — wykrzyknął d’Artagnan z odruchem zniecierpliwienia. — Nie przypominaj mi o tym, od wczoraj mnie to gnębi. Nie pójdę.

— A dlaczegóż to?

— Dlatego, że bolesne dla mnie ujrzeć znów tych dwóch ludzi, którzy utrącili nam całe przedsięwzięcie.

— Przecież ani jedna, ani druga strona nie uzyskała przewagi. Ja miałem jeszcze nabity pistolet, a ty stałeś twarzą w twarz z przeciwnikiem dzierżąc szpadę w ręce.

— Tak — rzekł d’Artagnan — ale jeśli za tym spotkaniem coś się kryje...

— Och! — rzekł Portos — sam w to nie wierzysz, d’Artagnanie.

Istotnie, d’Artagnan nie wierzył, by Atos był zdolny do podstępu, lecz szukał pretekstu, nie chciał bowiem iść na to spotkanie.

— Pójść tam trzeba — ciągnął wspaniały pan de Bracieux — uważaliby, że stchórzyliśmy. Och, drogi przyjacielu, stawiliśmy dzielnie czoło pięćdziesięciu wrogom na trakcie i równie dzielnie potrafimy go stawić dwom przyjaciołom na placu Królewskim.

— Tak, tak — odrzekł d’Artagnan — wiem o tym. Ale oni stanęli po stronie książąt nie uprzedziwszy nas o tym. Wszak Atos i Aramis rozegrali ze mną partię, która mnie niepokoi. Prawdę odkryliśmy wczoraj. Po cóż iść i dowiadywać się dzisiaj czegoś innego.

— Więc ty naprawdę im nie ufasz?

— Aramisowi nie ufam, odkąd został księdzem. Nie możesz sobie wyobrazić, mój drogi, co się z niego zrobiło. Widzi, że stoimy mu na drodze prowadzącej do biskupstwa, i, być może, bez przykrości usunąłby nas z niej.

— No, z Aramisem to inna sprawa — rzekł Portos — i wcale by mnie to nie zdziwiło.

— Książę de Beaufort może z kolei podjąć próbę schwytania nas.

— Ba! Skoro miał nas już w ręku i wypuścił. Zresztą miejmy się na baczności, weźmy broń i Wiórka ze strzelbą.

— Wiórek to frondysta — rzekł d’Artagnan.

— Do diabła z wojnami domowymi! Nie można już liczyć ani na swoich przyjaciół, ani na swoich służących. Ach, żebyż ten biedny Muszkiet był tutaj! Ten przynajmniej nigdy mnie nie opuści.

— Tak, póki będziesz bogaty. Ach, mój drogi, nie wojny domowe nas rozdzielają, ale to, że nie mamy już po dwadzieścia lat i że szczere porywy młodości ustąpiły miejsca podszeptom interesów, tchnieniom ambicji, namowom egoizmu. Tak, masz rację, Portosie, chodźmy tam, ale dobrze uzbrojeni. Gdybyśmy tam nie poszli, powiedzieliby, że mamy stracha.

— Hej tam, Wiórek! — rzucił d’Artagnan. Wiórek pojawił się.

— Osiodłaj konie i weź strzelbę.

— Przede wszystkim, panie, przeciw komu idziemy?

— Przeciw nikomu. To zwykła ostrożność na wypadek, gdybyśmy zostali napadnięci.

— Czy pan wie, że chciano zabić zacnego radcę Broussela, tego ojca ludu?

— Doprawdy? — rzekł d’Artagnan.

— Tak, ale go pięknie pomszczono, gdyż tłum odniósł go do domu na rękach. Od wczoraj dom pełen odwiedzających. Złożyli mu wizytę koadiutor, książę de Longueville, książę de Conti; księżne de Chevreuse i de Vendóme pozostawiły u niego swoje karty wizytowe i teraz, kiedy zechce...

— No tak, kiedy zechce.

Wiórek jął śpiewać:

Wiatr się zerwał dzisiaj z rana, Wiatr od Frondy wieje, Może zdmuchnie Mazarina, Który już się chwieje. Wiatr się zerwał dzisiaj z rana, Wiatr od Frondy wieje.

— Teraz mnie już nie dziwi — d’Artagnan zwrócił się po cichu do Portosa — że Mazarini tak bardzo pragnął stratowania tego radcy na śmierć.

— Sam pan rozumie — podjął Wiórek — że jeśli prosi mnie pan o zabranie strzelby na jakąś wyprawę uknutą przeciwko radcy Broussel...

— Nie, bądź spokojny. Ale skąd masz te wszystkie szczegóły?

— O, z dobrego źródła, panie. Dowiedziałem się od Friqueta.

— Od Friqueta?... Znam skądś to nazwisko.

— To syn służącej pana Broussel, zuch, który, ręczę za to, w czasie rozruchów nie da sobie w kaszę dmuchać.

— Czy nie jest on ministrantem od Panny Marii? — zapytał d’Artagnan.

— Tak, ten sam, protegowany Gryzipiórka.

— Ach, już wiem. Jest on również chłopcem do posług w oberży przy ulicy Calandre.

— Zgadza się.

— A co ty masz z tym pędrakiem? — zapytał Portos.

— Ho, ho! otrzymałem już odeń dobre informacje, a przy sposobności mógłby jeszcze udzielić jakichś nowych.

— Tobie, który o mało co nie stratowałeś jego pana?

— A któż mu o tym powie?

— To prawda.

W tym czasie Atos i Aramis wjeżdżali do Paryża przedmieściem Saint-Antoine. Pokrzepiwszy się w drodze, śpieszyli teraz, by zdążyć na spotkanie. Towarzyszył im tylko Gryzipiórek. Milczek, jak już wiemy, pozostał, aby pielęgnować Muszkieta, i miał dołączyć wprost do młodego wicehrabiego de Bragelonne, który udawał się do flandryjskiej armii.

— Teraz — rzekł Atos — musimy wstąpić do jakiejś oberży, aby się przebrać w miejskie szaty, zostawić pistolety i rapiery oraz broń służącego.

— O, co to, to nie, drogi hrabio, pozwolisz, że w tym względzie będę zupełnie przeciwnego zdania, a nawet będę próbował przekabacić cię na swoją stronę.

— A dlaczegóż to?

— Ponieważ udajemy się na spotkanie wojenne.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Aramisie?

— Że plac Królewski jest tylko dalszym ciągiem traktu Vendómois. Niczym innym.

— Jak to! Nasi przyjaciele...

— Stali się naszymi najniebezpieczniejszymi wrogami, Atosie, wierz mi, pilnujmy się, a nade wszystko ty się pilnuj!

— Och, mój drogi d’Herblay!

— Kto ci powiedział, że d’Artagnan nie zrzucił porażki na nasze barki i nie uprzedził kardynała? Kto ci powiedział, że kardynał nie skorzysta z tego spotkania, aby nas schwytać.

— Ależ Aramisie, czy sądzisz, że d’Artagnan, że Portos przyłożyliby rękę do podobnej nikczemności?

— Masz rację, drogi Atosie, między przyjaciółmi byłaby to nikczemność, ale między wrogami to tylko podstęp.

Atos skrzyżował ramiona, a jego piękna głowa opadła na pierś.