W tejże chwili Raul dojrzał jak przez mgłę lufę muszkietu skierowaną w swoją stronę. Przypomniał sobie zlecenie Atosa: ruchem szybkim jak błyskawica postawił wierzchowca dęba. Padł strzał.
Koń uskoczył w bok, potknął się wszystkimi czterema nogami i upadł przywalając Raulowi nogę.
Hiszpan rzucił się ku niemu, chwytając muszkiet za lufę, żeby kolbą strzaskać głowę Raula.
Na nieszczęście Raul, w pozycji, w jakiej się znajdował, nie mógł ani dobyć szpady z pochwy, ani wyciągnąć pistoletu z olster. Widział, jak kolba kołowała nad jego głową i mimo woli przymknął oczy. Wtedy de Guiche jednym susem skoczył do Hiszpana i przyłożył mu pistolet do gardła.
— Poddaj się — krzyknął — albo śmierć!
Muszkiet wypadł z rąk żołnierza, który natychmiast się poddał.
De Guiche zawołał jednego ze swych służących i oddał mu jeńca pod straż, każąc rozwalić głowę, gdyby próbował ucieczki. Zeskoczył z konia i zbliżył się do Raula.
— Dalibóg, panie! — rzekł Raul śmiejąc się, mimo iż bladość zdradzała niechybnie wzruszenie pierwszym starciem. — Szybko spłacasz swoje długi, nie chcąc mieć na dalszą przyszłość zobowiązań. Bez pana — dodał słowa hrabiego — zginąłbym, po trzykroć bym zginął.
— Mój przeciwnik rzuciwszy się do ucieczki — odparł de Guiche — ułatwił mi znakomicie przyjście z pomocą. Ale powiedz, czyś ciężko ranny, widzę, żeś cały we krwi?
— Sądzę, że to jakieś draśnięcie w ramię — odrzekł Raul. — Pomóż mi wydobyć się spod konia, a mam nadzieję, nic nie stanie na przeszkodzie, byśmy ruszyli w dalszą drogę.
Pan d’Arminges i Olivain byli już na ziemi i podnosili konia, który miotał się w agonii. Raulowi udało się wyciągnąć stopę ze strzemienia, a następnie nogę spod konia i w jednej chwili stanął o własnych siłach.
— Nic nie złamane? — pytał de Guiche.
— Dalibóg, nie, dzięki Bogu. — odparł Raul. — Ale co się stało z nieszczęśnikami, których zamordowali ci nędznicy?
— Przybyliśmy za późno. Sądzę, że ich zabili i uciekli unosząc zdobycz. Moi służący są przy trupach.
— Chodźmy zobaczyć, czy na pewno są martwi i czy nie można by im pomóc — rzekł Raul. — Olivain, odziedziczyliśmy dwa konie, lecz ja straciłem swego, weź sobie lepszego z nich, a mnie dasz swojego.
I zbliżyli się do miejsca, gdzie spoczywały ofiary.
XXXIV. Mnich
Leżało tam dwóch mężczyzn. Jeden nieruchomy, twarzą do ziemi, przeszyty trzema kulami, skąpany we własnej krwi... Ten był martwy.
Drugi, którego służący wsparli plecami o drzewo, utkwił oczy w niebie i splótłszy ręce, żarliwie się modlił. Ten otrzymał postrzał, który strzaskał mu szczyt kości udowej.
Młodzieńcy skierowali się najpierw do zabitego i popatrzyli na siebie ze zdziwieniem.
— Toż to ksiądz — rzekł de Bragelonne — ma tonsurę. O przeklęci, którzy podnoszą rękę na sługi boże.
— Niech pan tu idzie — rzekł Urbain, stary żołnierz, który przebył wszystkie kampanie pod wodzą kardynała. — Niech pan tu pozwoli. Tamtemu nie pomoże się już nic, podczas gdy tego może da się uratować.
Ranny uśmiechnął się ze smutkiem.
— Mnie uratować? O nie — odrzekł. — Możecie tylko pomóc mi umrzeć.
— Czy pan jesteś księdzem? — spytał Raul.
— Nie, panie.
— A mnie się wydawało, że pański nieszczęsny towarzysz był duchownym — odparł Raul.
— To proboszcz z Bethune, panie. Przenosił w bezpieczne miejsce święte naczynia ze swego kościoła i skarbiec kapituły, gdyż jego wysokość książę opuścił wczoraj nasze miasto i jutro będzie tam już może Hiszpan. A ponieważ było wiadome, że nieprzyjacielskie oddziały myszkują po wsiach i że wyprawa należy do niebezpiecznych, nikt nie ośmielił się mu towarzyszyć; wtedy ja się ofiarowałem.
— I ci nędznicy napadli na was. I ci nędznicy strzelali do księdza!
— Proszę was, panowie — odezwał się ranny rozglądając się wokół — bardzo cierpię i pragnąłbym być przewieziony do jakiegoś domostwa.
— Gdzie by mogli udzielić pomocy? — rzekł de Guiche.
— Nie, gdzie bym mógł się wyspowiadać.
— Ale może nie jesteś pan tak niebezpiecznie ranny, jak panu się wydaje — wtrącił Raul.
— Niech mi pan wierzy — odparł ranny — nie ma czasu do stracenia, kula strzaskała górę kości udowej i przedostała się aż do wnętrzności.
— Czy pan jesteś lekarzem? — spytał de Guiche.
— Nie — odrzekł umierający — ale znam się trochę na ranach; moja jest śmiertelna. Spróbujcie mnie więc przenieść dokądś, gdzie mógłbym znaleźć księdza, albo weźcie ten trud na siebie i sprowadźcie go tutaj, a Bóg was wynagrodzi za ten święty uczynek; zbawienia potrzebuje moja dusza, bo ciało już przepadło.
— Umrzeć przy spełnianiu pobożnego dzieła, to niemożliwe, i Bóg wam pomoże.
— Na litość boską, panowie — rzekł ranny zbierając wszystkie siły, jakby chciał się podnieść — nie traćmy ani chwili na bezużyteczne słowa: albo pomożecie mi dotrzeć do najbliższej wioski, albo przysięgnijcie na wasze zbawienie, że sprowadzicie tutaj pierwszego napotkanego zakonnika, pierwszego proboszcza, pierwszego lepszego księdza. Ale — dorzucił z akcentem rozpaczy — być może żaden nie ośmieli się przyjść, ponieważ wiadomo, że, Hiszpanie przebiegają okolicę, i wtedy umrę bez rozgrzeszenia. Mój Boże, mój Boże! — dodał ranny z akcentem przerażenia, który wstrząsnął młodymi. — Ale wy na to nie pozwolicie, nieprawdaż? To byłoby straszne.
— Uspokój się pan — rzekł de Guiche — przysięgam, że doczekasz tak upragnionej pociechy. Proszę tylko powiedzieć, w jakiej stronie znajduje się dom, gdzie moglibyśmy zwrócić się o pomoc, i wioska, gdzie moglibyśmy poszukać księdza.
— Dziękuję i niech wam Bóg wynagrodzi. Pół mili stąd, idąc tą drogą, znajduje się oberża, a około mili od oberży będziecie mieli wioskę Greney. Poszukajcie proboszcza, a jeśli nie będzie go u siebie, wstąpcie do klasztoru Augustianów, który stoi na samym krańcu miasteczka na prawo, i przyprowadźcie jakiegokolwiek brata zakonnika czy księdza, aby tylko miał daną sobie od naszego świętego kościoła moc rozgrzeszania in articulo mortis.
— Panie d’Arminges — zwrócił się de Guiche — niech pan pozostanie przy tym nieszczęśniku i czuwa, aby przenoszono go możliwie najdelikatniej. Proszę zrobić nosze z gałęzi i rzucić na nie nasze płaszcze. Dwaj służący poniosą nosze, trzeci z nich będzie w pogotowiu, by zastąpić tego, który się zmęczy. Ja z wicehrabią pójdziemy po księdza.
— Idźcie, panie hrabio — rzekł wychowawca — ale zaklinam, nie narażajcie się.
— Bądź pan spokojny, zresztą dziś jesteśmy już uratowani. Zna pan aksjomat: Non bis in idem[45].
— Odwagi, panie — zwrócił się Raul do rannego, zaraz spełnimy pańskie życzenia.
— Niech was Bóg błogosławi, panowie — odpowiedział umierający z akcentem nie dającej się opisać wdzięczności.
Obaj młodzi ludzie pogalopowali we wskazanym kierunku, podczas gdy wychowawca hrabiego de Guiche czuwał nad sporządzeniem noszy.
Po dziesięciu minutach młodzieńcy dostrzegli oberżę.
Raul, nie schodząc z konia, zawołał gospodarza, uprzedził go, że przyniosą tu rannego, i prosił, aby tymczasem przygotowano wszystko, co jest niezbędne do opatrunku, to znaczy łóżko, bandaże, szarpie, a poza tym, żeby, jeśli zna w okolicy jakiegoś lekarza chirurga lub opatrującego rany, posłał po niego. Raul zobowiązał się opłacić posłańca.