Выбрать главу

Nikt nie odpowiedział.

— Otwierać albo wyważę drzwi — rzekł Milczek.

Ta sama cisza.

Milczek rozejrzał się wokoło i dostrzegł w jednym z kątów łom, przypadkiem tam się znajdujący. Podsadził go i zanim oberżysta zdołał mu przeszkodzić, wywalił drzwi do wewnątrz. Izba zalana była krwią, która przeciekała przez materace, ranny nic nie mówił, jedno rzęził. Mnich zniknął.

— Mnich! — krzyknął gospodarz. — Gdzie mnich?

Milczek rzucił się do otwartego okna wychodzącego na podwórze.

— Musiał uciec tędy! — zawołał.

— Tak pan sądzisz? — rzekł wystraszony gospodarz. — Chłopcze, zobacz no, czy muł mnicha jest w stajni.

— Nie ma! — odkrzyknął ten, do którego skierowane było pytanie. Milczek zmarszczył brew, oberżysta złożył ręce i rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem. Kobieta nawet nie śmiała wejść do izby, przerażona zatrzymała się w drzwiach.

Milczek podszedł do rannego i patrzał na jego ostre i charakterystyczne rysy, przywodzące mu na pamięć dawne straszliwe wspomnienie.

Wreszcie po chwili ponurej i milczącej kontemplacji rzekł:

— Nie ma wątpliwości to on.

— Żyje jeszcze? — zapytał oberżysta.

Nie odpowiadając Milczek rozpiął rannemu kaftan, aby zbadać serce. Za nim z kolei zbliżył się gospodarz, lecz nagle obaj odskoczyli: gospodarz z okrzykiem przerażenia, Milczek blednąc.

Z lewej strony w piersi kata tkwiło wbite aż po gardę ostrze sztyletu.

— Biegnijcie po pomoc — rzucił Milczek. — Ja pozostanę przy nim. Oberżysta jak błędny wypadł z izby, jego żona zaś uciekła już przedtem, posłyszawszy krzyk męża.

XXXV. Rozgrzeszenie

O oto, co zaszło:

Widzieliśmy, że mnich nie z własnej woli, lecz raczej wbrew niej towarzyszył rannemu, który został mu polecony w tak dziwny sposób, prawdopodobnie, gdyby to było możliwe, próbowałby uciec. Ale pogróżki obu szlachciców, ich orszak, niewątpliwie z odpowiednimi instrukcjami, wreszcie (żeby już wszystko wyczerpać) samo zastanowienie — wszystko to nie pozwoliło mnichowi ujawniać zbyt wiele złej woli i kazało mu aż do końca grać rolę spowiednika; wszedłszy więc już raz do izby, zbliżył się wprost do wezgłowia rannego.

(audio 12 b)

Kat obrzucił szybkim, charakterystycznym dla umierających, co to już nie mają czasu do stracenia, spojrzeniem oblicze tego, który miał być jego pocieszycielem, drgnął zdziwiony i rzekł:

— Bardzoście młodzi, mój ojcze.

— Ludzie w tej sukni nie mają lat — odparł oschle mnich.

— Mów do mnie łagodniej, ojcze — rzekł ranny — potrzebny mi na te ostatnie chwile przyjaciel.

— Bardzo cierpisz? — zagadnął mnich.

— O tak, ale więcej dusza aniżeli ciało.

— Ocalimy twoją duszę — rzekł młody człowiek. — Czy istotnie jesteś katem z Bethune, jak powiadali ci ludzie?

— To znaczy — podjął żywo ranny, który widocznie obawiał się, aby imię kata nie zamknęło mu drogi do ostatniej posługi, o którą prosił — to znaczy, byłem nim, ale już nie jestem. Minęło piętnaście lat, jak ustąpiłem ze swego urzędu. Jestem jeszcze figurantem przy egzekucjach, ale sam już nie ścinam, o nie!

— I nie brzydzicie się swoim zawodem?

Kat westchnął głęboko.

— Póki ścinałem tylko w imieniu prawa i sprawiedliwości — odrzekł — zawód mój pozwalał mi spać spokojnie jako człowiekowi będącemu pod osłoną sprawiedliwości i prawa. Ale od owej straszliwej nocy, kiedy byłem narzędziem osobistej zemsty i z nienawiścią podniosłem miecz na boskie stworzenie, od tego dnia...

Kat zatrzymał się potrząsając głową z wyrazem rozpaczy.

— Mów — rzekł mnich, który usiadł w nogach łóżka i jął okazywać zainteresowanie dla zapowiadającej się tak niezwykle opowieści.

— Och! — wykrzyknął umierający z porywem długo tłumionego bólu, który wreszcie znalazł sobie ujście — och, przecież usiłowałem przez dwadzieścia lat zbożnego żywota zagłuszyć ten wyrzut sumienia! Wyzbyłem się wrodzonego okrucieństwa ludzi przelewających krew. Przy każdej sposobności poświęcałem życie, aby ratować tych, którzy byli w niebezpieczeństwie, i ratowałem na ziemi istnienia ludzkie w zamian za to, które pozbawiłem żywota. Ale to nie wszystko: dobra nabyte za wykonywanie mego zawodu rozdałem ubogim, pilnie uczęszczałem do kościołów, ludzie, którzy przedtem unikali mnie, przywykli do mego widoku. Wszyscy mi przebaczyli, kilku nawet polubiło mnie. Lecz myślę, że Bóg mi nie przebaczył, gdyż wspomnienie tej egzekucji prześladuje mnie bez ustanku; każdej nocy wydaje mi się, że widzę przed sobą cień tej kobiety.

— Kobiety! Zabiłeś więc kobietę? — wykrzyknął mnich.

— I wy, ojcze, także — zawołał kat — wy także użyliście tego słowa, które rozbrzmiewa w mym uchu: zabiłeś. Zabiłem tedy, a nie dokonałem egzekucji. Jestem zabójcą, a nie człowiekiem wymierzającym sprawiedliwość.

I jęknąwszy przymknął oczy.

Mnich niewątpliwie przestraszył się, żeby mu ranny nie umarł, zanim wszystkiego nie powie, gdyż żywo podjął:

— Mów dalej, bo nic nie wiem, a kiedy skończysz swą opowieść, Bóg i ja osądzimy cię.

— O mój ojcze! — ciągnął kat nie podnosząc powiek, jakby się obawiał, że kiedy je otworzy, zobaczy znów coś przerażającego. — Zwłaszcza gdy nocą przebywam jakąś rzekę, podwaja się ów strach, którego nie mogłem przezwyciężyć. Wydaje się wtedy, że ręka mi ciąży, jakbym trzymał w niej jeszcze kordelas, że woda przybiera kolor krwi, że wszystkie odgłosy przyrody, szum drzew, szmer wiatru, plusk fali, łączą się w jeden głos płaczu, rozpaczy, strachu, który woła do mnie: “Niechaj się dzieje sprawiedliwość boska!”

— Majaczy — szepnął mnich potrząsając głową.

Kat otworzył oczy, uczynił ruch, aby się obrócić w stronę młodego człowieka, i chwycił go za ramię.

— Majaczę — powtórzył — mówisz, że majaczę? Och! Nie, wszak było to wieczorem, wszak wrzuciłem jej ciało do rzeki, wszak sam uniesiony pychą wypowiedziałem te słowa, co mi je wyrzuty sumienia wciąż powtarzają. Stawszy się narzędziem sprawiedliwości ludzkiej, uważałem, że staję się narzędziem sprawiedliwości boskiej.

— No, ale jak to się stało? — pytał mnich.

— Było to wieczorem, przyszedł do mnie jakiś człowiek, pokazał rozkaz, poszedłem za nim. Oczekiwało już na mnie czterech innych panów. Powiedli mnie założywszy mi maskę. Zawsze sobie zastrzegałem, że jeśli to, czego ode mnie żądano, wyda mi się niesłuszne, odmówię. Zrobiliśmy pięć do sześciu mil posępni, spokojni, prawie bez słowa. Wreszcie przez okno jakiejś chatki pokazali mi kobietę wspartą łokciami o stół i rzekli: “To na niej trzeba dokonać egzekucji”.

— Wstrętne! — rzekł mnich. — I posłuchałeś?

— Ojcze, toż ta kobieta była potworem, mówiono, że otruła swego drugiego męża, usiłowała zamordować szwagra, który znajdował się wśród owych mężczyzn, otruła niedawno młodą kobietę, swoją rywalkę, a przed opuszczeniem Anglii, jak powiadano, kazała zasztyletować faworyta królewskiego.

— Buckinghama? — zakrzyknął mnich.

— Tak, Buckinghama.

— Czy kobieta ta była Angielką?

— Nie, była Francuzką, ale wyszła za mąż w Anglii.

Mnich pobladł, otarł czoło i zaraz zamknął drzwi na zasuwę. Kat myślał, że go opuszcza, i jęcząc opadł na łóżko.

— Nie, nie, już jestem — podjął mnich, żywo powracając do niego — mów dalej. Co to byli za ludzie?