Выбрать главу

— Jeden był cudzoziemcem, jak sądzę, Anglikiem. Czterej inni byli Francuzami i nosili mundury muszkieterów.

— Nazwiska tych ludzi? — pytał mnich.

— Nie znałem ich. Tyle że czterej pozostali panowie nazywali Anglika milordem.

— A kobieta ta była piękna?

— Młoda i piękna. Och, tak, nade wszystko piękna. Jeszcze ją widzę, jak klęcząc u mych stóp błagała z głową przechyloną do tyłu. Do dziś dnia nie rozumiem, jak to się stało, że ściąłem tę tak piękną, bladolicą głowę.

Mnich zdawał się być ogarnięty dziwnym wzruszeniem. Wszystkie jego członki drżały. Było widać, że chce o coś zapytać, a nie śmie. Wreszcie gwałtownie się przezwyciężywszy zapytał:

— A nazwisko tej kobiety?

— Nie znam. Jak wam rzekłem, była dwa razy zamężna, zdaje się raz we Francji, a raz w Anglii.

— I powiadasz, że była młoda?

— Jakieś dwadzieścia pięć lat.

— Piękna?

— Do szaleństwa.

— Blondyna?

— Tak.

— Bujne włosy, nieprawdaż? Opadały aż na ramiona.

— Tak.

— Oczy o cudownym wyrazie?

— Zależało to od jej woli. Och, tak, właśnie tak.

— Głos przedziwnej słodyczy?

— Skąd to wiecie?

Kat wsparł się na łokciach i utkwił przerażone spojrzenie w mnichu, który zsiniał.

— I tyś ją zabił! — rzekł mnich. — Posłużyłeś za narzędzie tym nikczemnikom, którzy nie ważyli się sami jej zabić! Nie miałeś litości nad jej młodością, urodą, bezbronnością. Więc zabiłeś tę kobietę?

— Niestety — podjął kat. — Rzekłem ci, ojcze, że ta kobieta pod niebiańską powłoką ukrywała diabelską duszę i kiedy ją ujrzałem, kiedy przypomniałem sobie całe zło, jakie wyrządziła mnie samemu...

— Tobie? A cóż takiego mogła zrobić tobie? No!

— Uwiodła i zgubiła mego brata, który był księdzem. Uciekła z nim z klasztoru.

— Z twoim bratem?

— Tak. Mój brat był jej pierwszym kochankiem. Była przyczyną śmierci mego brata. O mój ojcze, mój ojcze! Nie patrz tak na mnie. Więc jestem winien? Nie dasz mi rozgrzeszenia?

Mnich przybrał układny wyraz twarzy.

— Nie inaczej, nie inaczej, dam ci rozgrzeszenie, jeśli mi wszystko powiesz.

— Och, tak — krzyknął kat — wszystko! Wszystko! Wszystko!

— A więc odpowiadaj. Jeśli ona uwiodła twojego brata, a rzekłeś, że go uwiodła, czy nie tak?

— Tak.

— Jeśli spowodowała jego śmierć... rzekłeś, że spowodowała jego śmierć?

— Tak — powtórzył kat.

— A więc powinieneś znać jej panieńskie nazwisko.

— O mój Boże — mówił kat — o mój Boże! Zdaje się, że umrę. Rozgrzeszenia, ojcze, rozgrzeszenia!

— Powiedz jej nazwisko — zawołał mnich — a dam ci je!

— Nazywała się... o mój Boże, litości — szeptał kat.

I opadł na łóżko blady, drżący, jak człowiek, który ma zaraz umrzeć.

— Jej nazwisko! — powtórzył mnich nachylając się nad konającym, jakby pragnął wyrwać to nazwisko, jeśli tamten nie będzie chciał mu powiedzieć — jej nazwisko... mów, bo inaczej nie udzielę ci absolucji.

Umierający zdawał się zbierać wszystkie siły. Źrenice mnicha skrzyły się.

— Anna de Bueil — wyszeptał ranny. — Anna de Bueil! — krzyknął mnich powstając i wznosząc obie ręce do nieba. — Anna de Bueil! Dobrze powiedziałeś, Anna de Bueil, nieprawdaż?

— Tak, tak, to jej nazwisko, a teraz rozgrzesz mnie, ojcze, bo umieram.

— Ja ciebie rozgrzeszyć! — wrzasnął mnich ze śmiechem, który zjeżył włosy na głowie umierającego. — Ja rozgrzeszyć? Nie jestem wcale księdzem.

— Nie jesteście, ojcze, księdzem! — zawołał kat. — Więc kim?

— O nieszczęsny, teraz ja ci powiem.

— O Boże! Mój Boże!

— Jestem John Francis de Winter.

— Nie znam pana! — zawołał kat.

— Czekaj, czekaj, zaraz mnie poznasz. Ja jestem John Francis de Winter — powtórzył — a ta kobieta...

— A ta kobieta?

— To moja matka.

Kat wydał pierwszy okrzyk, ten straszliwy krzyk, który został najpierw usłyszany.

— Och, przebacz mi pan, przebacz — wyszeptał — jeśli nie w imię boże, to przynajmniej od siebie. Jeśli nie jako ksiądz, to przynajmniej jako syn.

— Przebaczyć ci? — wrzasnął fałszywy mnich. — Tobie przebaczyć! Bóg może to uczyni, ale ja nigdy!

— Przez litość — rzekł kat wyciągając do niego ręce.

— Żadnej litości dla takiego, co nie znał litości. Umieraj jak człowiek bez skruchy, umieraj w rozpaczy, umieraj i bądź przeklęty!

I dobywszy spod szaty sztyletu zatopił go w piersi umierającego mówiąc:

— Masz tu moje rozgrzeszenie.

Wtedy właśnie usłyszano ów drugi krzyk, słabszy od pierwszego, po czym nastąpił przeciągły jęk.

Kat, który się był podniósł, padł z powrotem na łóżko. Mnich zaś, nie wyciągając sztyletu z rany, podbiegł do okna, otworzył je, skoczył na kwiaty w ogródku, wśliznął się do stajni, wziął swego muła, wyszedł tylną bramą, popędził do najbliższego gaju, tam zrzucił mniszą suknię, wydobył ze swej sakwy strój jeździecki, przebrał się, dotarł na piechotę do pierwszej stacji pocztowej, wziął konia i cwałem pognał do Paryża.

XXXVI. Milczek mówi

Milczek pozostał przy kacie sam; gospodarz poszedł szukać pomocy, jego żona modliła się.

Po chwili ranny otworzył oczy.

— Pomocy — wyszeptał — pomocy! O mój Boże, mój Boże. Nie znajdę na tym świecie przyjaciela, który pomoże mi żyć albo umrzeć.

I z wysiłkiem przeniósł rękę na pierś; dłoń jego napotkała rękojeść sztyletu.

— Ach! — rzekł jak człowiek, który sobie coś przypomina. I ramię opadło.

— Odwagi — odezwał się Milczek — już poszli po pomoc.

— Ktoś pan jest? — zagadnął ranny utkwiwszy w Milczku nadmiernie rozszerzone oczy.

— Stary znajomy — odparł Milczek.

— Pan?

Ranny próbował sobie przypomnieć rysy człowieka, który doń przemawiał.

— A w jakich okolicznościach spotkaliśmy się? — zapytał.

— Będzie ze dwadzieścia lat temu, nocą, pan mój zabrał was z Bethune i zaprowadził do Armentieres.

— A, poznaję dokładnie, byliście jednym z czterech służących.

— O właśnie.

— Skąd pan przybywasz?

— Przejeżdżałem tędy i zatrzymałem się w tej oberży, żeby koniowi dać trochę wytchnąć. Opowiedziano mi właśnie, że kat z Bethune leży tu ranny, kiedy dwa razy krzyknęliście. Na pierwszy okrzyk przybiegliśmy, na drugi wyważyliśmy drzwi.

— A mnich? — spytał kat. — Czy nie widzieliście mnicha?

— Jakiego mnicha?

— Tego, co był ze mną zamknięty?

— Nie, już go tu nie było, zapewne uciekł przez okno. To on wymierzył wam ten cios?

— Tak.

Milczek skierował się do wyjścia.

— Co pan zamierzasz robić? — spytał ranny.

— Trzeba biec za nim.

— Wystrzegaj się go pan!

— A to dlaczego?

— Zemścił się i dobrze zrobił. Teraz mam nadzieję, Bóg mi przebaczy, bo odpokutowałem.

— Wytłumacz to jaśniej — rzekł Milczek.

— Ta kobieta, którą wy i wasi panowie kazaliście zabić...

— Milady?

— Tak, Milady, prawda, takeście ją nazywali...

— Ale co ma Milady do mnicha?

— To jego matka.

Milczek zachwiał się i popatrzył na umierającego okiem matowym, niemal ogłupiałym.