Выбрать главу

— A teraz — rzekł do Raula — czy nie zechciałby mi pan oddać listu, który przywiozłeś ze sobą.

Raul podał księciu list.

— Za mną, proszę! — dodał książę.

I wbił ostrogi w brzuch konia, uzdę rzucił za łęk siodła, jak to miał we zwyczaju, kiedy chciał uwolnić ręce, odpieczętował list księżnej de Longueville i ruszył galopem drogą ku Lens w towarzystwie Raula z nieliczną eskortą. Tymczasem gońcy, którzy mieli zwołać oddziały, wyruszyli cwałem w przeciwnych kierunkach.

Książę galopując przeczytał całą treść listu. Po chwili rzekł:

— Piszą mi tu o panu z jak najlepszej strony; mogę panu powiedzieć tylko jedno: niewiele widziałem i słyszałem, ale to więcej dało mi do myślenia niż list.

Raul skłonił się.

Za każdym krokiem małego oddziałku w stronę Lens strzały armatnie rozlegały się coraz bliżej. Książę z napięciem kierował wzrok w stronę, skąd dobiegał huk. W tym nieruchomym wypatrywaniu było coś z drapieżnego ptaka. Można by powiedzieć, że posiadał siłę przebijania zasłon z drzew rozciągających się przed nim i zamykających widnokrąg.

Od czasu do czasu nozdrza księcia rozszerzały się, jakby spieszno mu było odetchnąć zapachem prochu. Posapywał jak i jego koń.

Wreszcie usłyszeli łomot armatni tak blisko, iż było oczywiste, że od pola bitwy dzieli ich nie więcej aniżeli jedna mila. Istotnie, za zakrętem ujrzeli małą wioskę d’Aunay.

Chłopi byli wielce strwożeni. Fama o hiszpańskich okrucieństwach rozeszła się szeroko i każdego napawała trwogą. Kobiety ratowały się już ucieczką w stronę Vitry. Zostało tylko kilku mężczyzn.

Na widok księcia podbiegli, jeden z nich poznał go.

— Ach, wasza książęca mość — wykrzyknął — czy pan przybywasz, aby wygnać tych łajdaków Hiszpanów i tych wszystkich rabusiów lotaryńskich?

— Tak — rzekł książę — jeśli zechcesz usłużyć mi jako przewodnik.

— Chętnie, a gdzie wasza wysokość chce, abym poprowadził?

— Na jakieś wyniosłe miejsce, skąd mógłbym obejrzeć Lens i jego okolice.

— Mam coś po myśli waszej książęcej mości.

— A mogę ci wierzyć, dobryś Francuz?

— Jestem starym żołnierzem spod Rocroi.

— Trzymaj — rzekł książę dając mu sakiewkę — to za Rocroi. A teraz chcesz konia czy wolisz na piechotę?

— Na piechotę, wasza wysokość, na piechotę, zawsze służyłem w piechocie. Zresztą myślę poprowadzić drogami, gdzie wasza książęca mość sam będziesz musiał zejść z konia.

— Maszeruj więc — rzekł książę — i nie traćmy czasu. Wieśniak ruszył biegnąc przed koniem księcia. Sto kroków za wsią skręcili dróżką zagubioną w głębi pięknej doliny. Przebyli tak pod osłoną drzew jakieś pół mili. Huk dział, rozlegał się tak blisko, że za każdym strzałem wydawało się, iż słyszą gwizd kuli. Wreszcie znaleźli ścieżkę, która skręcała od drogi, idąc stromo bokiem góry. Wieśniak skierował się nią prosząc księcia, aby szedł za nim. Zeskoczył więc z konia, każąc Raulowi i jednemu z adiutantów uczynić to samo, a reszcie czekać rozkazów w pilnej gotowości i czujności, po czym jął wspinać się ścieżką.

Po dziesięciu minutach dotarli do ruin starego zamku. Wieńczyły one wierzchołek pagórka, którego szczyt górował nad całą okolicą. Zaledwie o ćwierć mili widać było broniące się resztką sił Lens, a przed Lens całą nieprzyjacielską armię.

Jednym rzutem oka książę objął obszar, który się odsłonił przed nim od Lens aż do Vimy. W jednej chwili powstał w jego umyśle cały plan bitwy, która nazajutrz po raz drugi miała ocalić Francję od inwazji. Chwycił ołówek, wydarł kartkę z notatnika i napisał:

Drogi Marszałku!

Za godzinę Lens będzie w rękach nieprzyjaciela. Proszę dołączyć do mnie i przyprowadzić całą armię. Będę w Vendin, aby przygotować dla niej pozycję. Jutro odbieramy Lens i bijemy nieprzyjaciela.

Po czym obrócił się do Raula.

— Ruszaj pan co sił i wręcz ten list księciu de Grammont.

Raul skłonił się, wziął papier, zbiegł szybko z góry, wskoczył na konia i pognał galopem.

W kwadrans później był już u marszałka.

Tymczasem nadeszła część oddziałów. Reszty oczekiwano z minuty na minutę. Marszałek de Grammont stanął na czele całej stojącej w jego dyspozycji piechoty i kawalerii, po czym skierował się na drogę do Vendin, pozostawiwszy diuka de Chatillon, aby zaczekał i przyprowadził resztę.

Cała artyleria była gotowa wyruszyć w tym samym czasie, więc też udała się w drogę.

O siódmej wieczorem marszałek dotarł na wyznaczone miejsce. Oczekiwał go tam książę. Zgodnie z jego przewidywaniami Lens wpadło w ręce nieprzyjaciela prawie zaraz po odjeździe Raula. Zresztą obwieściło o tym zaprzestanie kanonady.

Oczekiwano nocy. W miarę jak następowały ciemności, przybywały kolejno ściągnięte przez księcia wojska. Zostały wydane rozkazy, aby nigdzie nie bito w kotły ani nie trąbiono.

O dziewiątej panowała już noc, jednakże ostatni zmierzch rozświetlał jeszcze równinę. W milczeniu ruszono w drogę, książę prowadził kolumnę.

Dotarłszy poza d’Aunay, wojska ujrzały Lens. Dwa, trzy domy stały w płomieniach, a do uszu żołnierzy dobiegał głuchy zgiełk oznaczający agonię miasta wziętego szturmem.

Książę wskazał każdemu jego stanowisko: marszałek de Grammont miał dowodzić lewym skrzydłem opierając się o Mericourt, diuk de Chatillon prowadził centrum, wreszcie książę, dowodzący prawym skrzydłem, pozostawał wysunięty przed d’Aunay.

Szyk miał nazajutrz być taki sam jak pozycje zajęte w wilię bitwy. Każdy po przebudzeniu będzie się znajdował już w miejscu swego działania.

Ruchy wojsk zostały przeprowadzone w najgłębszym milczeniu i z najwyższą precyzją. O dziesiątej każdy zajmował już swą pozycję, o pół do jedenastej książę objechał posterunki i wydał rozkazy na dzień jutrzejszy.

Dowódcom nakazano przede wszystkim trzy rzeczy, których mieli dopilnować, by żołnierze przestrzegali je z całą skrupulatnością. Po pierwsze: poszczególne korpusy miały baczyć na porządek w marszu, tak by kawaleria i piechota znajdowały się zawsze na jednej linii i by każdy przestrzegał odstępów.

Po wtóre: do szarży ruszać stępa.

Po trzecie: pozwolić wrogowi, by strzelał pierwszy.

Książę przydzielił hrabiego de Guiche ojcu, a Raula zatrzymał przy sobie; młodzieńcy prosili jednak, by pozwolono im noc spędzić razem, na co otrzymali zezwolenie.

Postawiono dla nich namiot obok marszałkowskiego. Chociaż dzień był bardzo męczący, żaden z nich nie odczuwał potrzeby snu. Zresztą przeddzień bitwy jest czymś poważnym i podniosłym nawet dla starych żołnierzy, a tym bardziej dla dwu młodzieńców, którzy mieli ujrzeć to straszliwe widowisko po raz pierwszy.

W przeddzień bitwy myśli się o tysiącu rzeczy, o których się dotąd nie pamiętało, a które teraz powracają. W przeddzień bitwy obojętni stają się przyjaciółmi, przyjaciele braćmi.

Jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, że jeśli w głębi serca istnieje tkliwsze uczucie, osiąga ono w sposób zupełnie naturalny najwyższy możliwy do osiągnięcia stopień uniesienia.

Należy mniemać, że obaj młodzieńcy żywili jakieś uczucia, gdyż po chwili każdy zasiadł w przeciwległym kącie namiotu i zaczął pisać.

Listy były długie. Cztery stronice pokrywały się jedna po drugiej drobnym i ścisłym pismem. Od czasu do czasu młodzi ludzie spoglądali na siebie uśmiechając się. Rozumieli się nic nie mówiąc. Te dwie subtelne i odpowiadające sobie organizacje psychiczne stworzone były, żeby rozumieć się bez słów.