— Nie dlatego jednak, że byli lepiej wynagradzani. Lecz na swoje nieszczęście oddani byli tej samej królowej, dla której teraz jego eminencja poszukuje oddanych sobie ludzi.
— A skądże pan wie o tym wszystkim?
— Znam te sprawy, bo ludzie ci byli wtedy moimi wrogami, walczyli ze mną, ja zaś wyrządziłem im tyle zła, ile tylko mogłem; oddawali mi go tyle, ile tylko było w ich mocy. Jeden z nich, z którym miałem bardziej osobistą sprawę, zadał mi pchnięcie szpadą prawie siedem lat temu; był to trzeci cios otrzymany z tej samej ręki... finał starych porachunków.
— Ach! — wykrzyknął Mazarini z podziwu godną dobrodusznością — ach, gdybym znał podobnych ludzi!
— O monsignore, masz pan jednego z nich za drzwiami od przeszło sześciu lat i przez te sześć lat nie zauważyłeś pan, że jest on do czegokolwiek zdolny.
— Któż to taki?
— Pan d’Artagnan.
— Ten Gaskończyk!? — wykrzyknął Mazarini z doskonale udanym zdziwieniem.
— Gaskończyk ten uratował królową i zmusił pana de Richelieu do przyznania, iż pod względem biegłości, zręczności i gry politycznej mógłby być jego uczniem.
— Doprawdy?
— Ściśle tak, jak to miałem honor powiedzieć jego eminencji.
— Opowiedzże mi coś o tym, drogi panie de Rochefort.
— To dość trudne, monsignore — odrzekł szlachcic uśmiechając się.
— W takim razie on sam mi opowie.
— Wątpię, monsignore.
— A dlaczegóż to?
— Gdyż sekret ten nie należy do niego; jak to już powiedziałem, sekret ten należy do pewnej wielkiej królowej.
— A czy dokonał on tego zupełnie sam?
— Nie, monsignore, miał trzech przyjaciół, trzech dzielnych ludzi, którzy go wspomagali, takich, jakich monsignore przed chwilą poszukiwał.
— I twierdzi pan, że ci czterej ludzie trzymali się razem?
— Jakby byli jednym człowiekiem, jakby te cztery serca biły w jednej piersi. Czegóż to oni we czwórkę nie dokonali!
— Mój drogi panie de Rochefort, doprawdy trudno mi wyrazić, do jakiego stopnia podnieca pan moją ciekawość. Nie mógłby mi pan opowiedzieć tej historii?
— Nie, lecz mogę opowiedzieć coś innego, prawdziwą bajkę, ręczę za to, monsignore.
— O, niech pan opowie, panie de Rochefort. Ogromnie lubię bajki.
— Więc monsignore życzy sobie tego? — rzekł Rochefort, próbując odczytać intencje kardynała z wyrazu jego przebiegłej, wręcz szczwanej twarzy.
— Tak.
— A więc proszę posłuchać. Była raz pewna królowa... ale to potężna królowa, królowa jednego z największych królestw świata, której pewien wielki minister życzył wiele zła dlatego, że poprzednio pragnął za wiele dobra. Proszę nie szukać, monsignore! Nie jest pan w stanie odgadnąć, o kim mowa. Wszystko to wydarzyło się dużo wcześniej, zanim pan zawitał do królestwa, gdzie panowała owa królowa. Otóż na dwór przybył pewien ambasador tak mężny, bogaty i wytworny, że wszystkie kobiety oszalały. Nawet sama królowa, pomna bez wątpienia na jego stosunek do spraw państwa, miała nieostrożność dać mu pewien klejnot tak znaczny, że nie można go było zastąpić innym. Ponieważ klejnot pochodził od króla, minister nakłonił go do zażądania od królowej, ażeby klejnot ten zdobił jej strój na najbliższym balu. Nie potrzebuję pana objaśniać, monsignore, że minister wiedział z całą pewnością, iż klejnot ten pojechał wraz z ambasadorem, który to ambasador znajdował się bardzo daleko, gdzieś za morzami. Wielka królowa była zgubiona! Zgubiona jak ostatnia z jej poddanych, gdyż spadała ze szczytu całej swej wielkości.
— Doprawdy? — rzekł Mazarini.
— A więc czterech ludzi, monsignore, postanowiło ją ocalić. Ci czterej nie byli to książęta, nie byli to diukowie, nie byli to ludzie potężni, nie byli nawet bogaci: byli to czterej żołnierze o wielkim sercu, dzielnym ramieniu, szczerze oddanej szpadzie. Pojechali. Minister wiedział o ich wyjeździe i rozstawił na drodze ludzi, którzy mieli im przeszkodzić w osiągnięciu celu. Trzej z nich zostali wyeliminowani przez licznych napastników, lecz czwarty dotarł do portu, zabił bądź zranił tych wszystkich, którzy chcieli go zatrzymać, przebył morze i odniósł klejnot wielkiej królowej, tak że w oznaczonym dniu mogła go przypiąć na ramieniu. Mało brakło, by minister został potępiony. I co pan, monsignore, myśli o tym wszystkim?
— To wspaniałe! — wyrzekł Mazarini rozmarzony.
— A więc znam dziesięciu podobnych.
Mazarini nie odzywał się — rozmyślał.
Upłynęło pięć czy sześć minut.
— Czy nie żąda pan ode mnie, monsignore, niczego więcej? — zapytał Rochefort.
— Owszem. I powiada pan, że pan d’Artagnan był jednym z owych czterech ludzi?
— To on właśnie kierował całym przedsięwzięciem.
— A tamci? Kto byli tamci?
— Monsignore, proszę pozwolić, że pozostawię panu d’Artagnan trud wymienienia ich nazwisk. Byli to jego przyjaciele, a nie moi. On jeden może mieć na nich jakiś wpływ, ja zaś nie znam nawet dokładnie ich prawdziwych nazwisk.
— Pan mi nie ufa, panie de Rochefort. Pragnę być szczery aż do końca; potrzebny mi pan jesteś, potrzebny on, potrzebni wszyscy.
— Rozpocznijmy ode mnie, monsignore, ponieważ kazał mnie pan sprowadzić i jestem tutaj; później zajmie się pan nimi. Nie zdziwi pana moja ciekawość. Gdy się siedziało w więzieniu pięć lat, rad by człowiek wiedzieć, dokąd go odeślą.
— Pan, panie de Rochefort, otrzymasz stanowisko dowodzące wielkiego zaufania; pojedzie pan do Vincennes, gdzie uwięziony jest pan de Beaufort, i będzie go pan miał na oku. No, cóż się panu stało?
— Stało się to, że proponujesz mi pan rzecz niemożliwą — odparł Rochefort potrząsając głową z wyrazem rozczarowania.
— Jak to niemożliwą? Dlaczegóż niemożliwą?
— Gdyż książę de Beaufort jest jednym z moich przyjaciół, a raczej ja jestem jednym z jego przyjaciół. Zapomniał pan, monsignore, że to on ręczył za mnie wobec królowej.
— Od tego czasu książę de Beaufort stał się wrogiem państwa.
— Tak, monsignore, to możliwe. Ale ponieważ nie jestem ani królem, ani królową, ani ministrem, nie jest on moim wrogiem, a zatem nie mogę się zgodzić na pańską propozycję.
— I to nazywa pan oddaniem? Gratuluję panu! Pańskie oddanie nie zobowiązuje pana zbytnio, panie de Rochefort.
— A poza tym — ciągnął Rochefort — rozumie pan, monsignore, że wyjść z Bastylii po to, by wejść do Vincennes, nie jest niczym innym, jak tylko zmianą więzienia.
— Powiedz pan lepiej od razu, że należy pan do stronnictwa księcia de Beaufort. Będzie to z pańskiej strony bardziej szczere.
— Siedziałem, monsignore, tak długo w zamknięciu, że należę tylko do jednego stronnictwa: stronnictwa świeżego powietrza. Proszę mnie zatrudnić we wszelki inny sposób; wysłać z misją, dać coś do roboty, lecz na szerokiej arenie, o ile to możliwe.
— Mój drogi panie de Rochefort — rzekł Mazarini szyderczo — gorliwość ponosi pana. Uważa się pan wciąż jeszcze za człowieka młodego, gdyż pańskie serce jest jeszcze wciąż młode, lecz brakłoby panu sił. Proszę mi wierzyć: obecnie potrzebny jest panu wypoczynek. Hej! Jest tam który?!
— Więc nie postanawia pan nic w stosunku do mnie, monsignore?
— Przeciwnie, postanowiłem.
Wszedł Bernouin.
— Proszę przywołać odźwiernego — rzekł doń kardynał i dodał po cichu: — Pozostań przy mnie.
Wszedł odźwierny. Mazarini skreślił kilka słów, oddał mu je, po czym skinął głową.
— Żegnam, panie de Rochefort — wyrzekł.