– Myślałam, że się odezwie.
– Chciałaś, żeby zadzwonił.
Nie była pewna i zrobiło jej się nieprzyjemnie.
– Zdawało mi się, że jest szansa, że dowiem się dokładniej, o co mu. chodziło wczoraj w nocy. – Oparła się o kulę i nagle coś przyszło jej do głowy. – A kiedy byłam w Meksyku i prowadziłaś za mnie audycję, dzwo¬nił do ciebie?
– Do mnie? – Melanie zaśmiała się delikatnie. – Daję głowę, że nie.
Jest tylko twój. – Być może.
– Samanto! – Z drugiego końca korytarza dobiegł ją głos Tiny' ego. – Masz telefon na dwójce. Mówi, że nazywa się John.
– Co? – Sam zamarła.
– Powiedziałem…
– Słyszałam. – Odwróciła się i pokuśtykała do ciemnego studia, gdzie mrugało światełko linii numer dwa.
– To ten twój facet – wyszeptał Tiny, chociaż nikt inny nie mógł go słyszeć, dopóki Sam nie nacisnęła guzika.
– Nagraj to. – Tiny skinął głową i uruchomił taśmę. Sam chwyciła słuchawki Melanie, pochyliła się nad konsolą i wcisnęła guzik.
– Mówi doktor Sam – powiedziała.
– Tu John. – Głos miał łagodny i opanowany, choć można było wyczuć, że wcale nie jest spokojny. – Twój John. Wiem, że czekałaś na mój telefon, ale byłem zajęty.
– Kim jesteś?
– Tu nie chodzi o mnie.
– Właśnie, że tak. Czego chcesz?
– Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć, że to co się stało, stało się przez ciebie. To twoja wina. Twoja.
Krew zamarła Sam w żyłach.
– Co… co się stało?
– Dowiesz się.
Rozłączył się.
– Czego… czego się dowiem? – zapytała. Telefon milczał. – Chole¬ra. – Zrzuciła słuchawki i patrzyła na konsolę. Chciała, żeby lampka znowu zamrugała, ale linie telefoniczne były głuche. W pokoju było dziw¬nie ciemno i kiedy spojrzała przez szybę zobaczyła własne odbicie, a obok sylwetki Tiny'ego i Melanie – wyglądali jak duchy.
– To był on, prawda? – wyszeptała Melanie.
– Tak. – Sam skinęła głową.
– Lepiej zadzwoń do kogoś. – Tiny podrapał się po zarośniętej brodzie i przygryzł wargę, wpatrując się w ciemną konsolę.
– Na policję? – zapytała.
– Nie! To znaczy nie od razu. – Tiny pokręcił głową i zamyślił się głęboko, mrużąc oczy. – Chyba powinnaś zadzwonić do Eleanor albo do George'a Hannaha.
– Nie mam ochoty budzić George'a – powiedziała Sam. George Hannah nie lubił niepokojących wiapomośCi. Nie byłby zadowolony z te¬lefonu w środku nocy. – Myślę, że nie lubi, kiedy mu przerywają rege¬nerujący sen.
– Ktoś jednak powinien się dowiedzieć.
– Ktoś już wie – powiedziała, myśląc o łagodnym głosie bez twarzy. Wiedział, jak wygląda, gdzie mieszka, czym się zajmuje i jak nawią¬zać z nią kontakt. Ona nie wiedziała o nim nic.
Rozdział 5
– Mamy następną. – Detektyw Reuben Montoya oparł się muskular¬nym ramieniem o framugę drzwi do biura Ricka Bentza w starym kamiennym budynku, w którym mieścił się komisariat. Miał kruczoczarne błyszczące włosy i nienagannie przystrzyżoną kozią bródkę. Kiedy mówił, prezentował garnitur białych zębów, a w uchu nosił złoty kolczyk, który błyszczał w niebieskiej poświacie wiszących nad jego głową jarzeniówek.
– Jeszcze jedna? – Bentz spojrzał na zegarek. Była trzecia piętna¬ście, a on zaczął służbę o siódmej rano i wybierał się właśnie do domu. Za plecami miał wiatrak, który chłodził gorące powietrze, którego nie zdołał oziębić stary klimatyzator.
– Jeszcze jedna martwa prostytutka.
– Gdzie?
– Toulouse i Decatur. Niedaleko browaru Jacksona.
– Do diabła. – Bentz odsunął krzesło.
– Współlokatorka znalazła ją na łóżku.
– Dzwoniłeś do lekarza? – Bentz sięgnął po marynarkę.
– Już jedzie.
– Dotykali tam czegoś? Czy ta współlokatorka coś ruszała?
– Wrzasnęła tylko tak głośno, że obudziła wszystkich w budynku, ale dozorca przysięga, że zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczał.
Bentz skrzywił się.
– Wiesz, że to właściwie nie moja działka? Powinieneś zadzwonić do Brinkmana.
– Jest na urlopie, a poza tym to dupek. – Ciemne oczy Montoyi błysz¬czały. – Masz doświadczenie w takich sprawach.
– Miałem, dawno temu – przyznał Bentz.
– Wcale nie tak dawno i nie musisz się wykręcać tylko dlatego, że oficjalnie nie pracujesz w sekcji zabójstw. Więc idziesz, czy nie?
– Jedźmy. – Bentz ruszył do drzwi. Przypływ adrenaliny zastąpił senność. Ruszyli przez salę pełną starych biurek, 'pokonali schody, tu¬piąc butami po starych metalowych płytach i linoleum. Po chwili byli już na I,.Ilicy, gdzie stał nieprawidłowo zaparkowany cywilny wóz Mon¬toyi. Bentz nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Brinkman pewnie by się wściekł, ale on wkurzał się o wszystko, a Melinda Jaskiel, szefo¬wa wydziału zabójstw, dała Bentzowi wolną rękę.
Pomimo tego, co stało się w Los Angeles.
Jeśli nie spodoba jej się, że objął tę sprawę, może go w każdej chwili odsunąć i ściągnąć Freda Brinkmana z urlopu w Disneylandzie. Bentz ' wolał zawsze pytać o akceptację, nie o pozwolenie. Bardzo często wpa¬dał przez to w tarapaty.
Montoya uruchomił silnik, a Bentz usiadł obok niego. Prawie dwa¬dzieścia lat młodszy od Bentza, ciężko pracował na każdy awans, wal¬czył z rasowymi uprzedzeniami i biedą. W wieku dwudziestu ośmiu lat został detektywem w policji Nowego Orleanu. Chciał pracować w wy¬dziale zabójstw i robił wszystko, żeby brać udział w śledztwach w spra¬wie morderstw.
Jechał przez ciemne ulice miasta, jakby brał udział w wyścigach.
Włączył syrenę, chwycił papierosa kącikiem ust i zapalił, jednocześnie skręcając ostro. Wycieraczki czyściły szyby z wilgotnego osadu mgły, która spowijała stare budynki i mieszała się z parą wydobywającą się ze studzienek kanalizacyjnych.
Po paru minutach zatrzymali się gwałtownie przed jakimś budyn¬kiem. Montoya wyrzucił papierosa na ulicę, gdzie policjanci już odgro¬dzili miejsce zbrodni żółtą błyszczącą taśmą, żeby powstrzymać gapiów. Pojawiło się kilka ekip telewizyjnych i Bentz przeklinał pod nosem re¬porterów. Dlaczego nie mogli dać policji trochę czasu na wykonanie niezbędnych czynności. Od razu zlatywali się jak sępy.
Ktoś podstawił mu niikrofon pod samą twarz, ale zanim natrętny reporter o azjatyckim wyglądzie zdołał zadać pierwsze pytanie, Bentz warknął:
– Żadnych komentarzy. -l razem z Montoyą, przeskakując po dwa schodki, ruszył w stronę drzwi, tuż obok delikatesów, gdzie umundurowany policjant wpuścił ich do środka.
– Trzecie piętro – mruknął, a Montoya ruszył pierwszy na górę wą¬ską klatką schodową, w której unosił się zapach marihuany, pleśni i ka¬dzidełek. Parę osób stało na korytarzu i wyciągało szyje. Rozmawiali, palili papierosy i rzucali wrogie spojrzenia na drzwi z numerem 3F.
Montoya błysnął odznaką policjantowi, którego Bentz znał z komi¬sariatu. Ten w odpowiedzi wyciągnął swoją. Bentz przypomniał sobie, jak młodszy kolega nieraz przyznawał, że uwielbia to robić. Bentz już dawno przestał się wywyższać i jeśli nauczył się czegoś w Los Angeles, to pokory. Nie było powodów, żeby zachowywać sięjak dupek. Gliniarz mógł-się więcej nauczyć przez delikatność, a nie onieśmielanie innych. Chociaż kiedy Bentz był w wieku Montoyi, też myślał tak samo jak on.
Stanął w drzwiach, rzucił wzrokiem na mały pokój i coś ścisnęło go w żołądku. Zrobiło mu się gorzko w ustach, jak zawsze, kiedy oglądał miejsce morderstwa, ale nikomu się do tego nie przyznawał. Zresztą uczucie mijało, kiedy tylko zabierał się do pracy. Poczuł zapach zwie¬trzałej kawy i krwi – zapach śmierci, który pojawiał się od razu na miej¬scu zbrodni. Z włączonego cicho radia w tle utworu instrumentalnego toczyła się jakaś rozmowa.